2016-06-08

Rozdział 2

Rankiem, drugiego dnia w ośrodku budzi mnie... W sumie nic mnie nie budzi. Otwieram oczy, ale jasność sprawia, że od razu je zamykam. Oczywiście nie na długo. Przed moją twarzą majaczą duże, brązowe oczy Zee. Słońce niemal tańczy w brązowej toni, kiedy uśmiecha się promiennie.
- Dzieńdoberek! - krzyczy podekscytowana. - Hope wstawaj, jest już dziewiąta - szturcha moje ramię energicznie.
- Co? - mamroczę.
- Dziś jest trzydziesty września 2014 roku, czyli wtorek - oświadcza. - Wiesz co normalni nastolatkowe robią we wtorkowe poranki?
- Śpią do dziewiątej? - zgaduję.
- Chodzą do szkoły, głupia. Wstawaj.
Mimo woli odciągam ciepłą kołdrę od siebie i wywlekam się z łóżka. Podchodzę do szafy, na pewno nie po to, żeby bezczynnie wpatrywać się w swoje ciuchy, jednak to właśnie robię.
- Ubierz cokolwiek. - Zee podchodzi do mnie, położywszy rękę na moim boku zupełnie przez przypadek - Twoja koszulka jest wilgotna - zastanawia się. Kiedy to mówi, z tak ciekawskim spojrzeniem, przypominam sobie wczorajszą noc.
Prysznic. Chłopak. Obcy chłopak. Mokry-Obcy-Chłopak pod prysznicem...
- Och... Um.... - jąkam się - byłam w nocy w toalecie i eee, była mała awaria kranu.
Zee podnosi brew.
- Woda pryskała po prostu... wszędzie!
Kłamczucha!
- Okay - mówi po dłuższym zastanowieniu i zagląda do mojej szafy. Nie wierzę, że z taką łatwością połknęła haczyk. Bez słowa podaje mi dżinsy i przypadkową koszulkę. Nie protestuję, ponieważ to w co się ubiorę nie jest dla mnie ważne. Współlokatorka wychodzi z pokoju, zostawiając mnie samą. Słyszę głosy na korytarzu, a stres zaczyna zżerać mnie od środka. Nie wiem, czy ci ludzie mnie polubią. Jedno jest pewne: nie będą na mnie patrzeć jak na wariatkę i odludka.
Chyba.
Tak było w starej szkole, do której, tak jak wspominałam, nie uczęszczałam często. Nie dlatego, że mi się nie chciało. Lubię się uczyć. Lubię łamigłówki. Lubię matematykę. Ale w dwudziestym pierwszym wieku, to wszystko nie jest zaletą. I oczywiście, jeśli nie masz markowych butów, które noszą wszyscy, jesteś biedakiem. Jeśli masz swoje zdanie, jesteś idiotą. Jeśli jesteś tolerancyjna, jesteś lesbijką. Jeśli nosisz mocny makijaż, jesteś dziwką. I tak dalej... Nie wiem, czy było tak zawsze, ale to właśnie jest młodzież. Ja nie mam tych rzeczy, no może z wyjątkiem własnego zdania i tolerancji, może dlatego nie byłam lubiana w gimnazjum. Po prostu, nie miałam tego co inni.
Brak charyzmy - może.
Brak poczucia humoru - może.
Brak markowych ubrań - może.
Brak normalnej rodziny - może?
Po szkole chodziły plotki, nawet nie pamiętam jakie, bo nigdy się tym nie przejmowałam. Nie obchodzi mnie co myślą ludzie, ponieważ ludzie nigdy nie znają prawdy. Oni nie znali. Nikt nic nie wie. Ludzie wymyślają sobie historyjki o innych, wymyślają prawdy, które oni chcą znać; nie prawdy, które są prawdziwe.
Bo skąd mogę wiedzieć, dlaczego Zee, pozornie pozytywnie nastawiona na świat dziewczyna, jest tu gdzie jest? Mogę wymyślać różne scenariusze, ale nie znam prawdy i prawdopodobnie nigdy nie poznam. Co jeśli ta pozytywna dziewczyna z uśmiechem na ustach i tańczącymi promieniami słońca w oczach co noc płacze? Co jeśli słucha tylko smutnych piosenek? Co jeśli ten piękny uśmiech, jest tylko sztucznym uśmiechem? Nie wiem tego.
Ludzie plotkują, bo przecież muszą o czymś rozmawiać.
Co dziwne, wchodząc do klasy języka angielskiego, nikt nie zwraca na mnie uwagi. Nie ma spojrzeń, ani szeptania sobie na ucho. O co chodzi?
W oczy rzuca mi się Zee, która macha do mnie energicznie. Podchodzę do stolika obok jej. Nauczyciel z okularami na nosie, notuję coś zaciekle, nie zwracając uwagi na szum, który powstaje z rozmów wszystkich obecnych. Rozgląda się po klasie, aż łapię z nim kontakt wzrokowy. Jego brwi są trochę za bardzo zarośnięte, broda trochę przydługa i siwiejąca, włosy potargane, jakby nie miał czasu na poranną toaletę.
Posłusznie wstaję, gdy palcem przywołuję mnie do siebie.
- Jesteś - czyta coś w swoim notesie - Hope, prawda?
- Prawda.
- Zgaduję, że nie chodziłaś za wiele do szkoły - przestaje notować. Podpiera podbródek na dłoni, a brązowe oczy wlepia we mnie.
- Niezbyt.
- Nadążysz z materiałem - uśmiecha się, co sprawia, że od razu wydaje się sympatyczniejszy. Sięga po kilka notesów i podaje mi je. Są grube i kolorowe. W paski, lub kratę na okładce. - Proszę, to twoje. Podręczniki nie będą ci potrzebne. Po prostu notuj ważne informacje z lekcji.
- Okay.
- Możesz usiąść.
Na lekcji oglądamy film Wielki Gatsby, który niemiłosiernie mnie nudzi. Tępo wpatruje się w obraz telewizora, dopóki zgnieciona w kulkę kartka zeszytowa uderza mnie w policzek i ląduję na mojej ławce. Patrzę na Zee, sądząc, że ta karteczka jest od niej, lecz ona siedzi spokojnie, patrząc na ekran. Rozwijam kartkę, a pismo na niej jest koślawe: "chłopak, 3 ławka pod oknem!! - Zee".
Więc patrzę na 3 ławkę pod oknem. Siedzi w niej chłopak. Moje oczy śledzą sposób, w jaki granatowa koszulka z krótkim rękawkiem opina szerokie ramiona i bicepsy. Włosy ma krótkie, lekko kręcone w odcieniu ciemnego blondu. Jego szczęka, och, jest tak mocno zarysowana, że byłby w stanie ciąć nią szkło. Widzę tylko jego profil, ale to jest wystarczające, żeby stwierdzić jak przystojny jest.
"Co z nim?" - odpisuję na kartce, gniotę i rzucam do Zee.
Odpowiedź przychodzi szybko.
"CO Z N I M? jest mega! jeszcze do tego z bloku C - przystojne, niebezpieczne ciasteczko"
Blok C, to poprawczak. Nie miałam pojęcia, że te dwa bloki - B i C, są ze sobą pomieszane. Znów patrzę na nieznajomego, a on robi dokładnie to samo, więc patrzymy na siebie. To trwa sekundy, bo od razu spuszczam wzrok na wymiętoloną kartkę. Czuję spojrzenie nieznajomego na sobie jeszcze przez jakiś czas. Nie odpisuje nic na kartce.

***

Przez kilka pierwszych lekcji nie udało mi się poznać nikogo nowego. Być może dlatego, że nie lubię poznawać nowych ludzi. Jestem wtedy zamknięta w sobie i małomówna. Przerwy spędzam siedząc pod klasą, razem z Zee jednak nie rozmawiamy za dużo. Dziewczyna praktycznie cały czas ma słuchawki w uszach, a nawet przez dwie przerwy proponuję, żebym posłuchała razem z nią. Kiedy nastaje czas na lunch zaciąga mnie na stołówkę. Niby na lekcjach tylko siedzi się w ławce i notuje, kto by pomyślał, że można od tego zgłodnieć?
Stołówkę już znam, bo byłam tutaj z Barbarą, ale teraz wygląda całkiem inaczej - stoliki są pełne, a całe pomieszczenie tętni życiem.
Co do Barbary... nie widziałam jej jeszcze dzisiaj.
- Barbara jest też twoją opiekunką? - pytam się Zee, kiedy siadamy z plastikowymi tackami przy pustym stoliku.
Jedzenie wygląda tutaj tak dobrze. Wzięłam dużą porcję frytek, kawałek piersi z kurczaka i sałatkę z marchewki. Zaczynam od razu jeść, ponieważ dawno nie miałam szansy na coś tak pysznego.
- Nie - śmieje się - Barbara nie może być opiekunką każdego, chociaż wszyscy by tego chcieli.
- Dlaczego? - marszczę brwi, wpychając jedną z kolejnych, tłustych frytek w usta.
- Smakuje ci?
Przewracam oczami rozkoszując się smakiem na swoim podniebieniu. Dziewczyna śmieje się w głos.
- Barbara dobrze dogaduje się z takimi ludźmi jak my - Zee zatacza kółka w powietrzu frytką - młodzieżą. Umie żartować, ale jest też opiekuńcza i wyrozumiała - wzrusza ramionami. - Niestety nie jest moją opiekunką.
Już chcę zapytać, kto w takim razie nią jest. Nie dostaję na to szansy.
- Matt! - brunetka unosi się i macha do kogoś za moimi plecami. Odwróciwszy się, widzę chłopaka z czerwoną tacką w ręku i torbą przerzuconą przez ramię, który idzie w naszym kierunku z małym uśmiechem.
- Hej, Skwarku - mówi, gdy już tu jest.
Moją pierwszą myślą jest: "Wygląda przyjaźnie" i chyba właśnie taki jest. Duże okulary na jego nosie powiększają niebieskie oczy, które kontrastują z ciemnymi, niemal czarnymi włosami nieporządnie zaczesanymi do góry. Usta ma pełne i jasne, a nos zadarty. Poza tym jest dość wysoki, przynajmniej wyższy ode mnie. Ma szerokie ramiona, na których niedbale wisi szara bluza z kapturem.
- Nie nazywaj mnie tak.
- Jesteś skwarkiem - argumentuje uśmiechając się do Zee, po czym całuję ją w policzek. Marszczę brwi obserwując tę dwójkę. Chłopak patrzy na mnie i przekręca głowę w prawo.
- A to kto?
- To jest Hope - mówi Zee, więc ja tylko uśmiecham się do nieznajomego - Hope, to jest mój przyjaciel Matthew.
Matthew podaje mi swoją dłoń nad stolikiem, dlatego szybko wycieram swoją w chusteczkę i podaję mu. Jego ręka jest duża, zimna i szorstka.
- Hej - staram się brzmieć przekonująco.
- Ciekawe imię, Hope* - zastanawia się. - Dlaczego takie?
Wzruszam ramionami.
- Decyzja mamy - odpowiadam.
- Okay - mówi miękko. - Dlaczego moje imię nic nie oznacza, Skwarku? - zwraca się do Zee.
Śmieje się krótko z przezwiska jakie używa.
- Nie nazywaj mnie skwarkiem, ty fiucie - ripostuje dziewczyna.
- Ooo, ktoś tu się burzy...
- Skwarek - prycha dziewczyna. - Co to w ogóle za przezwisko?
- Brzmi uroczo.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Matthew miałby wbite dziesięć noży kuchennych w swoją twarz, które ociekałyby jego własną krwią.
Kontynuują swoją rozmowę, a ja nie bardzo wiem, czy mogę się wtrącić, dlatego rozglądam się po stołówce. Rozmowy, uderzanie sztućców o talerze roznosi się po całym pomieszczeniu, wraz z zapachem jedzenia. Zauważam, że trochę osób przybyło w czasie kiedy jadłam. Jeden stolik z tyłu sali jest większy od wszystkich innych. Ciągnie się wzdłuż okna, a dzięki ludziom siedzącym przy nim, wydaję się być jeszcze większy. Co dziwne, przy tym stole jest dużo starszych osób, jak przypuszczam - opiekunów, i ci opiekunowie wcale nie jedzą. Wyglądają tak, jakby pilnowali osoby siedzące przy stole. Zauważam Barbarę rozmawiającą z jakimś starym mężczyzną. Uśmiecha się i gestykuluje smukłymi dłońmi. Jej złote włosy luźno opadają na ramiona, odziane w elegancką, granatową marynarkę. Mam ochotę podejść i z nią porozmawiać, jednak nie wiem, czy to byłoby do końca na miejscu.
Marszczę brwi, śledząc drogę jaką przemierza jedna z jej rąk. Układa ją na głowie jakiegoś chłopca, powoli głaszcząc gęste włosy, nadal kontynuując rozmowę.
Chłopak siedzi smutno grzebiąc swoją frytką w keczupie. Głowę ma opartą o dłoń, a wzrok spuszczony. Wyciągam szyję, żeby móc lepiej go dostrzec zza głowy Zee. Patrzę na niego jak zahipnotyzowana, choć nie ma nic ciekawego w tej smutnej osóbce. Unosi frytkę na wysokość swojej twarzy robiąc lekkiego zeza, żeby się jej przyjrzeć. Jego palce są ubrudzone czerwoną mazią, jednak on niezbyt się tym przejmuje. Barbara nachyla się nad nim i tłumaczy mu coś, na co on kręci przecząco głową i porusza ustami mówiąc. Wtedy łącze fakty i zdaję sobie sprawę, że to Mokry-Obcy-Chłopak spod prysznica. Nic dziwnego, że go nie poznałam. Włosy nieznajomego są teraz puszyste, blond z czarnymi odrostami, ale wcale nie wygląda to źle. Wręcz przeciwnie, to dodaje mu uroku. Skóra Obcego-Już-Nie-Mokrego-Chłopaka, jest bardziej w kolorze skóry, niżeli mąki. Nie trzęsie się z zimna, jego spojrzenie nie jest tak rozkojarzone.
Chłopak niestety nie zauważa mnie. Niestety. Dlaczego chciałabym, żeby mnie zauważył? To dziwne. Chcę zobaczyć jak oczy koloru letniego nieba wpatrują się we mnie.
- Hope! - Zee pstryka palcami przed moją twarzą. - Na co się tak gapisz ciągle?
- Na nic - odpowiadam, może trochę zbyt szybko. Wracam na ziemię.
- Chyba za pięć minut masz spotkanie z Thomasem - przypomina.
- No tak... To idę - niezgrabnie wstaję od stolika.
- Powodzenia! - Matthew macha mi na pożegnanie. Uśmiecham się do niego i pędzę w stronę wyjścia ze stołówki. Ostatni raz patrzę w stronę blondyna, po czym pcham ciężkie drzwi.
W drodze do gabinetu mojego psychoterapeuty muszę kilka razy zatrzymywać się przy małych mapkach ośrodka, na których rozrysowany jest cały labirynt korytarzy. Gabinet Thomasa znajduję się na dole w bloku A. Moje trampki odbijają się od twardej posadzki, gdy zbiegam po schodach. Trochę się stresuję, bo to moje pierwsze spotkanie z takim człowiekiem. Mniej więcej wiem jak to wygląda, bo Robyn była moją psycholożką. Pytała mnie o różne rzeczy. Poczynając od tego co jadłam na śniadanie, do najbardziej prywatnych pytań o moją rodzinę, na które nie odpowiadałam.
Serce podchodzi mi do gardła, kiedy pukam w masywne drzwi oznaczone srebrną tabliczką "168 - Gabinet psychologiczny - Thomas Hamirson".
- Wejść! - Dochodzi zza drzwi.
Pokój nie wygląda tak formalnie, jak facet siedzący za dużym drewnianym biurkiem. Jest ubrany w tandetną różową koszulę bez krawata. Jego czarne włosy są idealnie uczesane, choć już trochę przydługie. Wzrok ma wlepiony w ekran komputera, palcami gładzi się po policzkach z kilkudniowym zarostem.
Chrząkam, zwracając na siebie uwagę. Zmęczone oczy pędzą w moim kierunku.
- Panienka Clinton - z wielkim wysiłkiem unosi kąciki ust. Wyciągnąwszy swoją dłoń nachyla się nad biurkiem. Podchodzę bliżej, zamykając nasze ręce w żelaznym uścisku. - Thomas Hamirson - przedstawia się.
- Wiem - mówię.
- Usiądź. - Wskazuje gestem na krzesło.
Siadam, odkładając swoje zeszyty na jego biurko bez żadnego skrępowania. Mężczyzna marszczy swoje brwi.
- Nie masz na nie żadnej torby?
Wzruszam ramionami. Thomas schyla się na tyle, by móc zniknąć z mojego pola widzenia pod drewnianą ladą.
- Matko Boska - stęka.
- Co Pan robi?
- Szukam... ach, mam. - Wyciąga pomarańczową, materiałową siatkę, w którą pakuje zeszyty. Uśmiecha się z wyższością, jakby co najmniej dokonał cudu nauki. - Jak się masz, Hope?
- W porządku, a Pan?
- Jestem trochę zmęczony - wygląda jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale powstrzymuje się i kręci głową. Na kilka sekund zapada cisza, ponieważ on klika sobie w komputerze, aż nagle wstaje i siada na biurku, podwinąwszy nogawki swoich spodni. Mam ochotę zaśmiać się z jego kolorowych skarpetek, które kompletnie nie pasują do całego ubioru. No, może do różowej koszuli. - Dlaczego się uśmiechasz?
Wraz z jego pytaniem, uśmiecham się jeszcze bardziej a nawet chichoczę.
- Bez powodu.
- Na pewno potrzebujesz terapii?
- Nie. Mogę już wyjść, w takim razie - podnoszę się, ale ręka Thomasa szybko mnie powstrzymuje.
- Siedź. Żartowałem.
Nie śmieszne.
- Jak ci się tu podoba?
Z tym pytaniem od razu w mojej głowie pojawia się obraz bezbronnego chłopca pod prysznicem.
- Jest fajnie - mówię prawdę.
- Lepiej niż w domu?
Oooch... Thomas nie owija w bawełnę. To coś innego. Robyn nigdy nie zadawała pytań prosto z mostu, tak jak zrobił to on przed chwilą.
Układam usta w dzióbek po jednej stronie i myślę, w jakim domu, do cholery?
- Mam fajną współlokatorkę - stwierdzam od czapy.
- Zee?
- No.
- Poznałaś jeszcze kogoś?
- Tak.
- Kogo?
Chłopaka spod prysznica.
- Matthew.
- Matthew... - zastanawia się - tylko?
- Jakoś tak.
- A Barbara?
- Jest miła - sile się na uśmiech - ale nie widziałam się z nią dzisiaj.
- Miała dużo pracy. Pewnie jeszcze się zobaczycie.
Kiwam krótko głową.
- Hope, muszę ci zadać kilka pytań.
- Myślałam, że cały czas je mi Pan zadaje - marszczę się.
- Faktycznie.
- Na pewno skończył Pan studia i te inne pierdoły?
Thomas teraz wygląda poważniej ze ściągniętymi brwiami. Zauważam zmarszczki na jego czole. Kurcze, pewnie w dalekiej przeszłości był przystojny.
- Te inne pierdoły też. Tak.
- Okay - ponownie unoszę ramiona, by te natychmiast opadły wraz z moim oddechem. Thomas poprawia się nieco w swojej pozycji. Oczyszcza gardło, w czasie, kiedy ja obserwuję w jaki sposób jego jabłko Adama porusza się w górę i dół. Już chcę się odezwać, ale on w porę się wtrąca.
- Jesteś poddana terapii przez 365 dni.
- No.
Wiem to, przez wczorajsze spotkanie z dyrektorem Fosterem i broszurce jaką czytałam o ośrodku. Cały mój pobyt tutaj będzie trwać rok, co oznacza, że przez mniej więcej tyle dni będę siedzieć na tym wpijającym się w mój tyłek krzesełku, w biurze psychoterapeuty, który nosi różowe koszule i kolorowe skarpetki.
Jak i, że przez rok, będę miała szanse spotykać się z Obcym-Już-Nie-Mokrym-Chłopakiem.
- Powiedz mi coś o sobie - zagaduje.
- Myślałam, że już wszystko wiesz.
- Nie. Praktycznie nie wiem nic.
Unoszę ręce zastanawiając się, co mogę o sobie powiedzieć.
- Masz jakieś hobby? Coś co się interesuje?
- Nie bardzo.
- Rysowanie? Muzyka, jakiś instrument? Książki?
- Ta.
- Książki?
Kiwam głową.
- Co lubisz czytać?
- Czy to ważne? - odpowiadam mu na pytanie.
- Jeśli mamy rozmawiać ze sobą przez następne 364 dni, tak. To jest ważne.
Przewracam oczami.
- Nie rób tego - karci mnie.
- Czego?
- Przewracasz oczami, nie rób tego.
Mam ochotę zrobić to ponownie, może tylko po to, żeby bardziej go wkurzyć. Jego spojrzenie jest tak gniewne, że się powstrzymuje. Cisza trwa kilka sekund, w których rozglądam się po pokoju. Morelowe ściany pasują do ciemnego drewna mebli. Jest tu kilka obrazów i roślinek.
- Fantastykę. - Przerywam to napięcie między nami.
- Fantastyka jest ciężka.
- Nie - zaprzeczam.
- Czytasz ją, żeby oderwać się od rzeczywistości - twierdzi.
To prawda. Nie przyznam mu tego. Patrzę tylko z zaciekawieniem na zmęczoną twarz lekarza.
- Trafiłem w dziesiątkę.
Prycham.
- Kiedy byłaś u siebie w domu, czytałaś książki, żeby uciec od problemów i zamknąć się w swoim małym świecie. Prawda?
Siedzę nieruchomo wgapiona w podłogę.
- Hope, możesz na mnie spojrzeć? - Podnoszę swój wzrok. - Jeśli mam ci pomóc, musimy rozmawiać.
- Nie musi mi Pan pomagać.
- Tak ci się tylko zdaję.
- Nie rozumiem. To znaczy, wiem że tu jestem, bo nie mam rodziców - łzy nieproszenie zbierają się pod moimi powiekami - ale nie mam żadnych lęków, czy czegokolwiek. Nie potrzebuję leczenia.
- Hope, masz szesnaście lat i trudne dzieciństwo. Uwierz mi, że masz lęki i potrzebujesz leczenia.
Pociągam nosem i ścieram mokrą ścieżkę z policzka. Te rzeczy są jeszcze zbyt świeże, by o nich rozmawiać. Bez słowa wstaje, zabieram zeszyty i wychodzę z gabinetu. Thomas nawet nie próbuje mnie zatrzymać. Idę przez korytarz, przepełniony ludźmi. Biorę kilka głębokich wdechów, wmawiając sobie, że jest bardzo, bardzo, dobrze. Jest dobrze.
Bardzo.
Dopóki nogi się pode mną nie załamują. Kolana z bólem uderzają o betonową podłogę, tak jak gorące łzy o policzki. Chowam twarz w dłoniach, ponieważ nie chcę, żeby ktokolwiek widział mnie w takim stanie. Szlocham przeraźliwie. Moje gardło zaczyna piec, jak i płuca, bo nie mogę nabrać porządnego oddechu. Staram się, naprawdę, staram się nie przywoływać wspomnień. Na szczęście jestem od tego uratowana.
Ponownie.
- Hope? - Ktoś podchodzi do mnie i niemal czuję jak kuca przy moim boku. - Hope, dlaczego płaczesz na środku korytarza?
Mam ochotę się zaśmiać. Jak bardzo żałosne to jest?
- Chcesz iść do pokoju?
Kiwam głową, lecz nie mam odwagi odsunąć dłoni od twarzy. Matthew robi to za mnie i trzyma moje trzęsące się dłonie.
- Już, w porządku?
- Dzięki - mamroczę w pośpiechu.
- Luz.
Pomaga mi wstać i przez całą drogę do pokoju nie puszcza mojej ręki.
- Mój pokój jest niedaleko, na końcu tego korytarza - powiadamia mnie. - Możesz tam wpadać kiedy chcesz. Tylko trochę tam daje śledziem.
Śmieje się słabo.
- Nie no, żartuje. - Matt uśmiecha się do mnie, poprawiwszy okulary na nosie. - Może trochę zajeżdża skarpetkami.
- Dzięki.
- Już to mówiłaś.
Dochodzimy pod drzwi z numerem 318.
- Do zobaczenia na kolacji?
- Tak - uśmiecham się. Matthew odchodzi wolnym krokiem, z torbą nadal zawieszoną na jednym ramieniu. Wchodzę do swojego pokoju, by wreszcie odetchnąć z ulgą.





__________

*Hope(ang.) znaczy oczywiście Nadzieja i pewnie każdy to wie, jednak ten szczegół jest ważny (zwracajcie uwagę na szczegóły!)
Proszę, piszcie komentarze, bo to jest naprawdę bardzo bardzo motywujące i daje kopa w tyłek! ♥

2 komentarze:

  1. Jest dobrze! Oczywiście, można przyczepić się do małych błędów, ale po co? Ważne jest to, że pisanie sprawia ci dużo radości. Trzymaj tak dalej, pisz dalej i mam nadzieję, że w przyszłości będę mogła zakupić twoją książkę.
    I jeszcze jedno - na twoim miejscu zastanowiłabym się nad zmianą szaty graficznej, bo to jest przecież pierwsza rzecz, na którą potencjalny czytelnik zwraca uwagę. Nie mówię, że jest bardzo źle, ale wiadomo, mogłoby być lepiej. Powodzenia w dalszym pisaniu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, to bardzo miłe!
      Co do wyglądu bloga już niedługo się on zmieni - praca nad szablonem nadal trwa ;)

      Usuń