Rankiem,
drugiego dnia w ośrodku budzi mnie... W sumie nic mnie nie budzi.
Otwieram oczy, ale jasność sprawia, że od razu je zamykam.
Oczywiście nie na długo. Przed moją twarzą majaczą duże,
brązowe oczy Zee. Słońce niemal tańczy w brązowej toni, kiedy
uśmiecha się promiennie.
-
Dzieńdoberek! - krzyczy podekscytowana. - Hope wstawaj, jest już
dziewiąta - szturcha moje ramię energicznie.
- Co?
- mamroczę.
-
Dziś jest trzydziesty września 2014 roku, czyli wtorek - oświadcza.
- Wiesz co normalni nastolatkowe robią we wtorkowe poranki?
-
Śpią do dziewiątej? - zgaduję.
-
Chodzą do szkoły, głupia. Wstawaj.
Mimo
woli odciągam ciepłą kołdrę od siebie i wywlekam się z łóżka.
Podchodzę do szafy, na pewno nie po to, żeby bezczynnie wpatrywać
się w swoje ciuchy, jednak to właśnie robię.
-
Ubierz cokolwiek. - Zee podchodzi do mnie, położywszy rękę na moim
boku zupełnie przez przypadek - Twoja koszulka jest wilgotna -
zastanawia się. Kiedy to mówi, z tak ciekawskim spojrzeniem,
przypominam sobie wczorajszą noc.
Prysznic.
Chłopak. Obcy chłopak. Mokry-Obcy-Chłopak pod prysznicem...
-
Och... Um.... - jąkam się - byłam w nocy w toalecie i eee, była
mała awaria kranu.
Zee
podnosi brew.
-
Woda pryskała po prostu... wszędzie!
Kłamczucha!
Kłamczucha!
-
Okay - mówi po dłuższym zastanowieniu i zagląda do mojej szafy.
Nie wierzę, że z taką łatwością połknęła haczyk. Bez słowa
podaje mi dżinsy i przypadkową koszulkę. Nie protestuję, ponieważ
to w co się ubiorę nie jest dla mnie ważne. Współlokatorka
wychodzi z pokoju, zostawiając mnie samą. Słyszę głosy na
korytarzu, a stres zaczyna zżerać mnie od środka. Nie wiem, czy ci
ludzie mnie polubią. Jedno jest pewne: nie będą na mnie patrzeć
jak na wariatkę i odludka.
Chyba.
Tak
było w starej szkole, do której, tak jak wspominałam, nie
uczęszczałam często. Nie dlatego, że mi się nie chciało. Lubię
się uczyć. Lubię łamigłówki. Lubię matematykę. Ale w
dwudziestym pierwszym wieku, to wszystko nie jest zaletą. I
oczywiście, jeśli nie masz markowych butów, które noszą wszyscy,
jesteś biedakiem. Jeśli masz swoje zdanie, jesteś idiotą. Jeśli
jesteś tolerancyjna, jesteś lesbijką. Jeśli nosisz mocny makijaż,
jesteś dziwką. I tak dalej... Nie wiem, czy było tak zawsze, ale
to właśnie jest młodzież. Ja nie mam tych rzeczy, no może z
wyjątkiem własnego zdania i tolerancji, może dlatego nie byłam
lubiana w gimnazjum. Po prostu, nie miałam tego co inni.
Brak
charyzmy - może.
Brak
poczucia humoru - może.
Brak
markowych ubrań - może.
Brak normalnej rodziny
- może?
Po
szkole chodziły plotki, nawet nie pamiętam jakie, bo nigdy się tym
nie przejmowałam. Nie obchodzi mnie co myślą ludzie, ponieważ
ludzie nigdy nie znają prawdy. Oni nie znali. Nikt nic nie wie. Ludzie wymyślają sobie historyjki o innych,
wymyślają prawdy, które oni chcą znać; nie prawdy, które są
prawdziwe.
Bo
skąd mogę wiedzieć, dlaczego Zee, pozornie pozytywnie nastawiona
na świat dziewczyna, jest tu gdzie jest? Mogę wymyślać różne
scenariusze, ale nie znam prawdy i prawdopodobnie nigdy nie poznam.
Co jeśli ta pozytywna dziewczyna z uśmiechem na ustach i tańczącymi
promieniami słońca w oczach co noc płacze? Co jeśli słucha tylko
smutnych piosenek? Co jeśli ten piękny uśmiech, jest tylko
sztucznym uśmiechem? Nie wiem tego.
Ludzie
plotkują, bo przecież muszą o czymś rozmawiać.
Co
dziwne, wchodząc do klasy języka angielskiego, nikt nie zwraca na
mnie uwagi. Nie ma spojrzeń, ani szeptania sobie na ucho. O co
chodzi?
W
oczy rzuca mi się Zee, która macha do mnie energicznie. Podchodzę
do stolika obok jej. Nauczyciel z okularami na nosie, notuję coś
zaciekle, nie zwracając uwagi na szum, który powstaje z rozmów
wszystkich obecnych. Rozgląda się po klasie, aż łapię z nim
kontakt wzrokowy. Jego brwi są trochę za bardzo zarośnięte, broda
trochę przydługa i siwiejąca, włosy potargane, jakby nie miał
czasu na poranną toaletę.
Posłusznie
wstaję, gdy palcem przywołuję mnie do siebie.
-
Jesteś - czyta coś w swoim notesie - Hope, prawda?
-
Prawda.
-
Zgaduję, że nie chodziłaś za wiele do szkoły - przestaje
notować. Podpiera podbródek na dłoni, a brązowe oczy wlepia we
mnie.
-
Niezbyt.
-
Nadążysz z materiałem - uśmiecha się, co sprawia, że od razu
wydaje się sympatyczniejszy. Sięga po kilka notesów i podaje mi
je. Są grube i kolorowe. W paski, lub kratę na okładce. - Proszę,
to twoje. Podręczniki nie będą ci potrzebne. Po prostu notuj ważne
informacje z lekcji.
-
Okay.
-
Możesz usiąść.
Na
lekcji oglądamy film Wielki Gatsby, który niemiłosiernie mnie
nudzi. Tępo wpatruje się w obraz telewizora, dopóki zgnieciona w
kulkę kartka zeszytowa uderza mnie w policzek i ląduję na mojej
ławce. Patrzę na Zee, sądząc, że ta karteczka jest od niej, lecz
ona siedzi spokojnie, patrząc na ekran. Rozwijam kartkę, a pismo na
niej jest koślawe: "chłopak, 3 ławka pod oknem!! - Zee".
Więc
patrzę na 3 ławkę pod oknem. Siedzi w niej chłopak. Moje oczy
śledzą sposób, w jaki granatowa koszulka z krótkim rękawkiem
opina szerokie ramiona i bicepsy. Włosy ma krótkie, lekko kręcone
w odcieniu ciemnego blondu. Jego szczęka, och, jest tak mocno
zarysowana, że byłby w stanie ciąć nią szkło. Widzę tylko jego
profil, ale to jest wystarczające, żeby stwierdzić jak przystojny
jest.
"Co
z nim?" - odpisuję na kartce, gniotę i rzucam do Zee.
Odpowiedź
przychodzi szybko.
"CO
Z N I M? jest mega! jeszcze do tego z bloku C - przystojne,
niebezpieczne ciasteczko"
Blok
C, to poprawczak. Nie miałam pojęcia, że te dwa bloki - B i C, są
ze sobą pomieszane. Znów patrzę na nieznajomego, a on robi
dokładnie to samo, więc patrzymy na siebie. To trwa sekundy, bo od
razu spuszczam wzrok na wymiętoloną kartkę. Czuję spojrzenie
nieznajomego na sobie jeszcze przez jakiś czas. Nie odpisuje nic na
kartce.
***
Przez
kilka pierwszych lekcji nie udało mi się poznać nikogo nowego. Być
może dlatego, że nie lubię poznawać nowych ludzi. Jestem wtedy
zamknięta w sobie i małomówna. Przerwy spędzam siedząc pod
klasą, razem z Zee jednak nie rozmawiamy za dużo. Dziewczyna
praktycznie cały czas ma słuchawki w uszach, a nawet przez dwie
przerwy proponuję, żebym posłuchała razem z nią. Kiedy nastaje czas na
lunch zaciąga mnie na stołówkę. Niby na lekcjach tylko siedzi się
w ławce i notuje, kto by pomyślał, że można od tego zgłodnieć?
Stołówkę
już znam, bo byłam tutaj z Barbarą, ale teraz wygląda całkiem
inaczej - stoliki są pełne, a całe pomieszczenie tętni życiem.
Co do
Barbary... nie widziałam jej jeszcze dzisiaj.
-
Barbara jest też twoją opiekunką? - pytam się Zee, kiedy siadamy
z plastikowymi tackami przy pustym stoliku.
Jedzenie
wygląda tutaj tak dobrze. Wzięłam dużą porcję frytek, kawałek
piersi z kurczaka i sałatkę z marchewki. Zaczynam od razu jeść,
ponieważ dawno nie miałam szansy na coś tak pysznego.
- Nie
- śmieje się - Barbara nie może być opiekunką każdego, chociaż
wszyscy by tego chcieli.
-
Dlaczego? - marszczę brwi, wpychając jedną z kolejnych, tłustych
frytek w usta.
-
Smakuje ci?
Przewracam
oczami rozkoszując się smakiem na swoim podniebieniu. Dziewczyna
śmieje się w głos.
-
Barbara dobrze dogaduje się z takimi ludźmi jak my - Zee zatacza
kółka w powietrzu frytką - młodzieżą. Umie żartować, ale jest
też opiekuńcza i wyrozumiała - wzrusza ramionami. - Niestety nie
jest moją opiekunką.
Już
chcę zapytać, kto w takim razie nią jest. Nie dostaję na to szansy.
-
Matt! - brunetka unosi się i macha do kogoś za moimi plecami.
Odwróciwszy się, widzę chłopaka z czerwoną tacką w ręku i
torbą przerzuconą przez ramię, który idzie w naszym kierunku z
małym uśmiechem.
-
Hej, Skwarku - mówi, gdy już tu jest.
Moją
pierwszą myślą jest: "Wygląda przyjaźnie" i chyba
właśnie taki jest. Duże okulary na jego nosie powiększają
niebieskie oczy, które kontrastują z ciemnymi, niemal czarnymi
włosami nieporządnie zaczesanymi do góry. Usta ma pełne i jasne,
a nos zadarty. Poza tym jest dość wysoki, przynajmniej wyższy
ode mnie. Ma szerokie ramiona, na których niedbale wisi szara bluza
z kapturem.
- Nie
nazywaj mnie tak.
-
Jesteś skwarkiem - argumentuje uśmiechając się do Zee, po czym
całuję ją w policzek. Marszczę brwi obserwując tę dwójkę.
Chłopak patrzy na mnie i przekręca głowę w prawo.
- A
to kto?
- To
jest Hope - mówi Zee, więc ja tylko uśmiecham się do nieznajomego
- Hope, to jest mój przyjaciel Matthew.
Matthew
podaje mi swoją dłoń nad stolikiem, dlatego szybko wycieram swoją
w chusteczkę i podaję mu. Jego ręka jest duża, zimna i szorstka.
- Hej
- staram się brzmieć przekonująco.
-
Ciekawe imię, Hope* - zastanawia się. - Dlaczego takie?
Wzruszam
ramionami.
-
Decyzja mamy - odpowiadam.
-
Okay - mówi miękko. - Dlaczego moje imię nic nie oznacza, Skwarku?
- zwraca się do Zee.
Śmieje
się krótko z przezwiska jakie używa.
- Nie
nazywaj mnie skwarkiem, ty fiucie - ripostuje dziewczyna.
-
Ooo, ktoś tu się burzy...
-
Skwarek - prycha dziewczyna. - Co to w ogóle za przezwisko?
-
Brzmi uroczo.
Gdyby
spojrzenie mogło zabijać, Matthew miałby wbite dziesięć noży
kuchennych w swoją twarz, które ociekałyby jego własną krwią.
Kontynuują
swoją rozmowę, a ja nie bardzo wiem, czy mogę się wtrącić,
dlatego rozglądam się po stołówce. Rozmowy, uderzanie sztućców
o talerze roznosi się po całym pomieszczeniu, wraz z zapachem
jedzenia. Zauważam, że trochę osób przybyło w czasie kiedy
jadłam. Jeden stolik z tyłu sali jest większy od wszystkich
innych. Ciągnie się wzdłuż okna, a dzięki ludziom siedzącym
przy nim, wydaję się być jeszcze większy. Co dziwne, przy tym
stole jest dużo starszych osób, jak przypuszczam - opiekunów, i ci
opiekunowie wcale nie jedzą. Wyglądają tak, jakby pilnowali osoby
siedzące przy stole. Zauważam Barbarę rozmawiającą z jakimś
starym mężczyzną. Uśmiecha się i gestykuluje smukłymi dłońmi.
Jej złote włosy luźno opadają na ramiona, odziane w elegancką, granatową marynarkę. Mam ochotę podejść i z nią porozmawiać, jednak nie wiem, czy to byłoby do końca na miejscu.
Marszczę brwi, śledząc drogę jaką przemierza jedna z jej rąk. Układa ją na głowie jakiegoś chłopca, powoli głaszcząc gęste włosy, nadal kontynuując rozmowę.
Marszczę brwi, śledząc drogę jaką przemierza jedna z jej rąk. Układa ją na głowie jakiegoś chłopca, powoli głaszcząc gęste włosy, nadal kontynuując rozmowę.
Chłopak
siedzi smutno grzebiąc swoją frytką w keczupie. Głowę ma opartą
o dłoń, a wzrok spuszczony. Wyciągam szyję, żeby móc lepiej go
dostrzec zza głowy Zee. Patrzę na niego jak zahipnotyzowana, choć
nie ma nic ciekawego w tej smutnej osóbce. Unosi frytkę na wysokość
swojej twarzy robiąc lekkiego zeza, żeby się jej przyjrzeć. Jego
palce są ubrudzone czerwoną mazią, jednak on niezbyt się tym
przejmuje. Barbara nachyla się nad nim i tłumaczy mu coś, na co on
kręci przecząco głową i porusza ustami mówiąc. Wtedy łącze
fakty i zdaję sobie sprawę, że to Mokry-Obcy-Chłopak spod
prysznica. Nic dziwnego, że go nie poznałam. Włosy nieznajomego są teraz
puszyste, blond z czarnymi odrostami, ale wcale nie wygląda to źle.
Wręcz przeciwnie, to dodaje mu uroku. Skóra
Obcego-Już-Nie-Mokrego-Chłopaka, jest bardziej w kolorze skóry,
niżeli mąki. Nie trzęsie się z zimna, jego spojrzenie nie jest
tak rozkojarzone.
Chłopak
niestety nie zauważa mnie. Niestety. Dlaczego chciałabym, żeby
mnie zauważył? To dziwne. Chcę zobaczyć jak oczy koloru
letniego nieba wpatrują się we mnie.
-
Hope! - Zee pstryka palcami przed moją twarzą. - Na co się tak
gapisz ciągle?
- Na
nic - odpowiadam, może trochę zbyt szybko. Wracam na ziemię.
-
Chyba za pięć minut masz spotkanie z Thomasem - przypomina.
- No
tak... To idę - niezgrabnie wstaję od stolika.
-
Powodzenia! - Matthew macha mi na pożegnanie. Uśmiecham się do
niego i pędzę w stronę wyjścia ze stołówki. Ostatni raz patrzę
w stronę blondyna, po czym pcham ciężkie drzwi.
W
drodze do gabinetu mojego psychoterapeuty muszę kilka razy
zatrzymywać się przy małych mapkach ośrodka, na których
rozrysowany jest cały labirynt korytarzy. Gabinet Thomasa znajduję
się na dole w bloku A. Moje trampki odbijają się od twardej
posadzki, gdy zbiegam po schodach. Trochę się stresuję, bo to moje
pierwsze spotkanie z takim człowiekiem. Mniej więcej wiem jak to
wygląda, bo Robyn była moją psycholożką. Pytała mnie o różne
rzeczy. Poczynając od tego co jadłam na śniadanie, do najbardziej
prywatnych pytań o moją rodzinę, na które nie odpowiadałam.
Serce
podchodzi mi do gardła, kiedy pukam w masywne drzwi oznaczone
srebrną tabliczką "168 - Gabinet psychologiczny - Thomas
Hamirson".
-
Wejść! - Dochodzi zza drzwi.
Pokój
nie wygląda tak formalnie, jak facet siedzący za dużym drewnianym
biurkiem. Jest ubrany w tandetną różową koszulę bez krawata.
Jego czarne włosy są idealnie uczesane, choć już trochę
przydługie. Wzrok ma wlepiony w ekran komputera, palcami gładzi się
po policzkach z kilkudniowym zarostem.
Chrząkam,
zwracając na siebie uwagę. Zmęczone oczy pędzą w moim kierunku.
- Panienka Clinton - z wielkim wysiłkiem unosi kąciki ust. Wyciągnąwszy swoją
dłoń nachyla się nad biurkiem. Podchodzę bliżej, zamykając
nasze ręce w żelaznym uścisku. - Thomas Hamirson - przedstawia
się.
-
Wiem - mówię.
-
Usiądź. - Wskazuje gestem na krzesło.
Siadam,
odkładając swoje zeszyty na jego biurko bez żadnego skrępowania.
Mężczyzna marszczy swoje brwi.
- Nie
masz na nie żadnej torby?
Wzruszam
ramionami. Thomas schyla się na tyle, by móc zniknąć z mojego
pola widzenia pod drewnianą ladą.
-
Matko Boska - stęka.
- Co
Pan robi?
-
Szukam... ach, mam. - Wyciąga pomarańczową, materiałową siatkę,
w którą pakuje zeszyty. Uśmiecha się z wyższością, jakby co
najmniej dokonał cudu nauki. - Jak się masz, Hope?
- W
porządku, a Pan?
-
Jestem trochę zmęczony - wygląda jakby chciał coś jeszcze
powiedzieć, ale powstrzymuje się i kręci głową. Na kilka sekund
zapada cisza, ponieważ on klika sobie w komputerze, aż nagle wstaje
i siada na biurku, podwinąwszy nogawki swoich spodni. Mam ochotę
zaśmiać się z jego kolorowych skarpetek, które kompletnie nie
pasują do całego ubioru. No, może do różowej koszuli. - Dlaczego
się uśmiechasz?
Wraz
z jego pytaniem, uśmiecham się jeszcze bardziej a nawet chichoczę.
- Bez
powodu.
- Na
pewno potrzebujesz terapii?
-
Nie. Mogę już wyjść, w takim razie - podnoszę się, ale ręka
Thomasa szybko mnie powstrzymuje.
-
Siedź. Żartowałem.
Nie
śmieszne.
- Jak
ci się tu podoba?
Z tym
pytaniem od razu w mojej głowie pojawia się obraz bezbronnego
chłopca pod prysznicem.
-
Jest fajnie - mówię prawdę.
-
Lepiej niż w domu?
Oooch...
Thomas nie owija w bawełnę. To coś innego. Robyn nigdy nie
zadawała pytań prosto z mostu, tak jak zrobił to on przed chwilą.
Układam
usta w dzióbek po jednej stronie i myślę, w jakim domu, do
cholery?
- Mam
fajną współlokatorkę - stwierdzam od czapy.
-
Zee?
- No.
-
Poznałaś jeszcze kogoś?
-
Tak.
-
Kogo?
Chłopaka
spod prysznica.
-
Matthew.
-
Matthew... - zastanawia się - tylko?
-
Jakoś tak.
- A
Barbara?
-
Jest miła - sile się na uśmiech - ale nie widziałam się z nią
dzisiaj.
-
Miała dużo pracy. Pewnie jeszcze się zobaczycie.
Kiwam
krótko głową.
-
Hope, muszę ci zadać kilka pytań.
-
Myślałam, że cały czas je mi Pan zadaje - marszczę się.
-
Faktycznie.
- Na
pewno skończył Pan studia i te inne pierdoły?
Thomas
teraz wygląda poważniej ze ściągniętymi brwiami. Zauważam
zmarszczki na jego czole. Kurcze, pewnie w dalekiej przeszłości był
przystojny.
- Te
inne pierdoły też. Tak.
-
Okay - ponownie unoszę ramiona, by te natychmiast opadły wraz z
moim oddechem. Thomas poprawia się nieco w swojej pozycji. Oczyszcza
gardło, w czasie, kiedy ja obserwuję w jaki sposób jego jabłko
Adama porusza się w górę i dół. Już chcę się odezwać, ale on
w porę się wtrąca.
-
Jesteś poddana terapii przez 365 dni.
- No.
Wiem
to, przez wczorajsze spotkanie z dyrektorem Fosterem i broszurce jaką
czytałam o ośrodku. Cały mój pobyt tutaj będzie trwać rok, co
oznacza, że przez mniej więcej tyle dni będę siedzieć na tym
wpijającym się w mój tyłek krzesełku, w biurze psychoterapeuty,
który nosi różowe koszule i kolorowe skarpetki.
Jak
i, że przez rok, będę miała szanse spotykać się z
Obcym-Już-Nie-Mokrym-Chłopakiem.
-
Powiedz mi coś o sobie - zagaduje.
-
Myślałam, że już wszystko wiesz.
-
Nie. Praktycznie nie wiem nic.
Unoszę
ręce zastanawiając się, co mogę o sobie powiedzieć.
-
Masz jakieś hobby? Coś co się interesuje?
- Nie
bardzo.
-
Rysowanie? Muzyka, jakiś instrument? Książki?
- Ta.
-
Książki?
Kiwam
głową.
- Co
lubisz czytać?
- Czy
to ważne? - odpowiadam mu na pytanie.
-
Jeśli mamy rozmawiać ze sobą przez następne 364 dni, tak. To jest
ważne.
Przewracam
oczami.
- Nie
rób tego - karci mnie.
-
Czego?
-
Przewracasz oczami, nie rób tego.
Mam
ochotę zrobić to ponownie, może tylko po to, żeby bardziej go
wkurzyć. Jego spojrzenie jest tak gniewne, że się powstrzymuje.
Cisza trwa kilka sekund, w których rozglądam się po pokoju.
Morelowe ściany pasują do ciemnego drewna mebli. Jest tu kilka
obrazów i roślinek.
-
Fantastykę. - Przerywam to napięcie między nami.
-
Fantastyka jest ciężka.
- Nie
- zaprzeczam.
-
Czytasz ją, żeby oderwać się od rzeczywistości - twierdzi.
To
prawda. Nie przyznam mu tego. Patrzę tylko z zaciekawieniem na
zmęczoną twarz lekarza.
-
Trafiłem w dziesiątkę.
Prycham.
-
Kiedy byłaś u siebie w domu, czytałaś książki, żeby uciec od
problemów i zamknąć się w swoim małym świecie. Prawda?
Siedzę
nieruchomo wgapiona w podłogę.
-
Hope, możesz na mnie spojrzeć? - Podnoszę swój wzrok. - Jeśli
mam ci pomóc, musimy rozmawiać.
- Nie
musi mi Pan pomagać.
- Tak
ci się tylko zdaję.
- Nie
rozumiem. To znaczy, wiem że tu jestem, bo nie mam rodziców - łzy
nieproszenie zbierają się pod moimi powiekami - ale nie mam żadnych
lęków, czy czegokolwiek. Nie potrzebuję leczenia.
-
Hope, masz szesnaście lat i trudne dzieciństwo. Uwierz mi, że masz
lęki i potrzebujesz leczenia.
Pociągam
nosem i ścieram mokrą ścieżkę z policzka. Te rzeczy są jeszcze
zbyt świeże, by o nich rozmawiać. Bez słowa wstaje, zabieram
zeszyty i wychodzę z gabinetu. Thomas nawet nie próbuje mnie
zatrzymać. Idę przez korytarz, przepełniony ludźmi. Biorę kilka
głębokich wdechów, wmawiając sobie, że jest bardzo, bardzo,
dobrze. Jest dobrze.
Bardzo.
Dopóki
nogi się pode mną nie załamują. Kolana z bólem uderzają o
betonową podłogę, tak jak gorące łzy o policzki. Chowam twarz w
dłoniach, ponieważ nie chcę, żeby ktokolwiek widział mnie w
takim stanie. Szlocham przeraźliwie. Moje gardło zaczyna piec, jak
i płuca, bo nie mogę nabrać porządnego oddechu. Staram się,
naprawdę, staram się nie przywoływać wspomnień. Na szczęście
jestem od tego uratowana.
Ponownie.
-
Hope? - Ktoś podchodzi do mnie i niemal czuję jak kuca przy moim
boku. - Hope, dlaczego płaczesz na środku korytarza?
Mam
ochotę się zaśmiać. Jak bardzo żałosne to jest?
-
Chcesz iść do pokoju?
Kiwam
głową, lecz nie mam odwagi odsunąć dłoni od twarzy. Matthew robi
to za mnie i trzyma moje trzęsące się dłonie.
-
Już, w porządku?
-
Dzięki - mamroczę w pośpiechu.
-
Luz.
Pomaga
mi wstać i przez całą drogę do pokoju nie puszcza mojej ręki.
- Mój
pokój jest niedaleko, na końcu tego korytarza - powiadamia mnie. -
Możesz tam wpadać kiedy chcesz. Tylko trochę tam daje śledziem.
Śmieje
się słabo.
- Nie
no, żartuje. - Matt uśmiecha się do mnie, poprawiwszy okulary na
nosie. - Może trochę zajeżdża skarpetkami.
-
Dzięki.
- Już
to mówiłaś.
Dochodzimy
pod drzwi z numerem 318.
- Do
zobaczenia na kolacji?
- Tak
- uśmiecham się. Matthew odchodzi wolnym krokiem, z torbą nadal
zawieszoną na jednym ramieniu. Wchodzę do swojego pokoju, by
wreszcie odetchnąć z ulgą.
__________
*Hope(ang.) znaczy oczywiście Nadzieja i pewnie każdy to wie, jednak ten szczegół jest ważny (zwracajcie uwagę na szczegóły!)
Proszę, piszcie komentarze, bo to jest naprawdę bardzo bardzo motywujące i daje kopa w tyłek! ♥
Proszę, piszcie komentarze, bo to jest naprawdę bardzo bardzo motywujące i daje kopa w tyłek! ♥
Jest dobrze! Oczywiście, można przyczepić się do małych błędów, ale po co? Ważne jest to, że pisanie sprawia ci dużo radości. Trzymaj tak dalej, pisz dalej i mam nadzieję, że w przyszłości będę mogła zakupić twoją książkę.
OdpowiedzUsuńI jeszcze jedno - na twoim miejscu zastanowiłabym się nad zmianą szaty graficznej, bo to jest przecież pierwsza rzecz, na którą potencjalny czytelnik zwraca uwagę. Nie mówię, że jest bardzo źle, ale wiadomo, mogłoby być lepiej. Powodzenia w dalszym pisaniu!
Dziękuję, to bardzo miłe!
UsuńCo do wyglądu bloga już niedługo się on zmieni - praca nad szablonem nadal trwa ;)