Sprawa, którą chcę przypomnieć. Jak mówiłam zależy mi na Waszych opiniach i otrzymuje je, ale potrzebuję tego także w postaci komentarzy. To bardzo ważny szczegół, więc jeśli doceniasz moją pracę włożoną w to opowiadanie, proszę zostaw po sobie komentarz.
***
Ostatnia lekcja dzisiaj, jest lekcją wuefu. Na zewnątrz jest ponuro i pada deszcz, dlatego nasza klasa korzysta z sali. Dziewczyny - w tym ja - biegamy dookoła wyznaczonego boiska na rozgrzewkę, a chłopacy rozciągają się, robią brzuszki i całe te inne sportowe rzeczy, które idą im z taką łatwością jak starym babkom zmawianie różańca. Za każdym razem, kiedy przebiegam obok Matthew robi głupie miny lub pozycje, próbując mnie rozśmieszyć. Udaje mu się.
Po rozgrzewce, (która tak naprawdę w ogóle nie rozgrzewa) pan Peters ustawia wszystkich w rzędzie i każe odliczyć do dwóch. Jakaś laska, Wendy, wciska się pomiędzy mnie i Zee. To nawet dobrze, bo oznacza to, że jesteśmy w jednej drużynie. Kiedy wszyscy kończą odliczanie, jedynki ustawiają się po prawej połowie boiska, a dwójki po drugiej. Matthew jest w przeciwnej drużynie.
- Przypominam zasady! - Ogłasza pan Peters, trzymając trzy piłki do siatkówki. - Osoba zbita, siada na ławkę, a wchodzi na boisko w momencie, kiedy ktoś z jego drużyny złapię piłkę. Macie łapać i walić z całą mocą, jasne?!
Kilka chłopaków krzyczy coś w stylu „Tak jest!”, albo salutuje. To wszystko jest dziwne i czuje się zagubiona.
Gra się zaczyna. Nasza drużyna dostaje dwie piłki, które rzuca Zee i jakiś obcy, łysy chłopak, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Staram się unikać piłek jakie lecą w moją stronę i całkiem mi się to udaje. Kilka osób zostaje zbitych, a kilka innych uratowanych.
- Dawaj Hope! - dopinguje Zee i podaje mi piłkę. Patrzę zdezorientowana na drugą stronę boiska. Jest tam cała masa osób, na których nawet nigdy nie zwróciłam uwagi. Niektórzy patrzą na mnie z oczekiwaniem, aż w końcu wezmę zamach i wyrzucę tą durną piłkę w ich stronę.
- Nie musisz ich nawet zbijać, po prostu rzuć piłkę! - krzyczy jakiś głos z tyłu. Biorę zamach, w pełni gotowa żeby rzucić i może nawet trafić w małą blondynkę, którą wzięłam za swój cel. Niestety piłka nigdy nie trafia na drugą stronę, ponieważ inna z impetem uderza w moją twarz. Oszołomiona upadam na parkiet. Przez chwilę nie wiem co się dzieje, dopóki nie czuję jak ból rozprzestrzenia się po całej mojej twarzy. Chwytam się za nos czując krew na palcach. Później podnoszę głowę.
- Co robisz ty idioto?! Znasz zasady i wiesz, że nie celuje się w twarz! - Matt krzyczy na... och, to chyba Patrick. Ten z ławki spod okna i bloku B.
- Piłka sama tak poleciała, ty cioto!
- Wyobrażasz sobie mistrzostwa świata w piłce nożnej i piłkarza, który ma decydujący goal i pustą bramkę?! Kopie, ale nie trafia i mówi „Piłka sama tak poleciała, cioty!!”.
Patrick robi się purpurowy na twarzy i rzuca się na Matta. Zee i jakiś chłopak o rudych włosach szybko reagują i odciągają ich od siebie. Patrick pluje na nogi Matthew po czym mruczy pod nosem:
- Zasrana ciota...
Ale halo! Nie żeby coś, ale mój nos krwawi i boli jak jasna cholera!
- Zee zabierz ją do pielęgniarki. Patrick wycieraj krew z parkietu. No już! - Pan Peters sam robi się czerwony.
Zee bierze mnie pod ramię i karze trzymać głowę w górze.
- Odsuń się – słyszę głos, a zaraz potem tracę grunt pod nogami. Matt wynosi mnie z sali jak pannę młodą. Wszyscy się na nas patrzą.
- Poplamię twoją koszulkę.
- Możesz ją nawet zarzygać. - Uśmiecha się trochę, patrząc przed siebie z wysoko uniesioną brodą. Opieram głowę na jego ramieniu.
- Hope, trzymaj głowę w górze! - karci mnie współlokatorka. Najwidoczniej Zee nigdy nie miała krwotoku z nosa i nie wie, że w takim wypadku nie unosi się głowy. Nie zwracam jej uwagi, ponieważ nie bardzo mam teraz siłę na to.
- Nienawidzę tego debila. Co za kretyn! Dobrze wie, że nie można celować w twarz, tym bardziej, że gramy pikami do siatkówki!
Ból rozchodzi się po mojej czaszce. Próbuję wstrzymać łzy, żeby znowu nie wypaść na totalną beksę, ale oczywiście to się nie udaje. Szlocham trochę, a z każdym pociągnięciem nosa boli coraz bardziej.
- To nie zmienia faktu, że jest bardzo przystojny – argumentuję Zee.
- Żartujesz?! Ona może mieć złamany nos!
- To boli tylko trochę – staram się uspokoić Matta, który i tak jest już na skraju wytrzymania nerwowego.
Chyba mnie nie słyszeli, bo kontynuują swoją debatę:
- Ale nie powiesz, że nie jest przystojny.
- Nie należy do osób, które urodą nadrabiają swoją głupotę. To zadufany w sobie bufon. Idiota. Kretyn. Szmaciarz – wymienia. - Jak może ci się podobać? Cholera!
- Dobra, już. Ogarnij się.
Pielęgniarka tamuje krwawienie z nosa, oraz dokładnie go ogląda stwierdzając, że nie jest złamany.
- Po prostu oberwałaś naprawdę mocno – powiedziała.
Och, serio? Myślałam, że ptasie piórko posmyrało mnie po nosie i przy okazji prawie mi go złamało!
Na koniec daje mi lód owinięty szmatką i karze siedzieć na tym całym lekarskim łóżku. Słucham radia, w którym akurat leci piosenka jakiegoś brytyjskiego boys bandu. Podśpiewuję pod nosem i patrzę jak starsza kobieta wypełnia papierki.
Jak burza do gabinetu wpada Barbara. Włosy znów ma spięte w kucyk. Jej spojrzenie od razu pada na mnie.
- Boże święty, co ci się stało? - Podchodzi bliżej i odsuwa moją rękę z woreczkiem lodu, by się przyjrzeć.
- Wuef – mówię tylko.
- Ma lekko stłuczony nos. Wyliże się – obiecuje pielęgniarka.
- Może iść już do swojego pokoju?
- Tak, ale niech weźmie lód.
Wychodzimy we dwie z małego gabinetu. Zee i Matt nie mogli zostać ze mną - pielęgniarka im zakazała.
- Wszystko OK? - pytam opiekunki.
- Mam trochę szalony dzień – tłumaczy.
Idziemy korytarzem bloku A, co znaczy, że wcale nie idziemy do mojego pokoju.
- O nie.
Idziemy do Thomasa.
- Nie. Tylko nie to.
- O co chodzi?
- Nie chcę teraz gadać z Thomasem – przewracam oczami.
- Z panem Thomasem, jeśli już – uśmiecha się do mnie. - Ja też tam będę.
- Dlaczego? - Wchodzę do gabinetu, gdzie zastaje mnie taki sam widok jak wczoraj. No, może Thomas ubrał dziś niebieską koszulę.
- Miło cię widzieć, Hope – uśmiecha się z trudem. Zaraz później patrzy za moje plecy na Barbarę i wskazuje jej fotel pod ścianą. Ja siadam na tym niewygodnym krzesełku naprzeciwko jego biurka. Thomas dzisiaj nie sprawdza nic w komputerze, zanim zacznie rozmawiać. Splata palce, bierze oddech zanim pyta:
- Boli?
Tak. Na pewno potrzebował napełnić swoje płuca pełnym oddechem, uspokoić bicie serca i namyśleć się, by zadać tak skomplikowane, najeżone podejrzeniami, podchwytliwe jak sam skurczybyk pytanie. Naprawdę.
- Jest dobrze.
- Hope. – Odwracam głowę do Barbary, która niepodziewanie zabrała głos. Powietrze robi się gęste.
O kurde. Pewnie chodzi o coś poważnego, skoro oni obaj chcą zadawać mi pytania. O kurde.
- Thomas mówił mi, że wczoraj wybiegłaś z gabinetu...
- Myślałam, że psychologów, psychiatrów i całe to inne gówno obejmuję coś takiego jak tajemnica lekarska.
- Hope – ostrzega Thomas.
- Chyba też jesteś lekarzem prawda? Nie mam zamiaru o niczym mówić, jeśli tak ma to wyglądać – prycham.
- Jestem twoją opiekunką i muszę wiedzieć o takich rzeczach. Proszę, uspokój się i uważaj na słowa.
- Jesteście śmieszni.
- Hope, przestań zachowywać się jak dziecko.
Krzyżuję ręce, zamykając się. Wtykam spojrzenie w podłogę do reszty wkurzona.
- Thomas trochę przystopuję z pytaniami jeśli są zbyt dotkliwe dla ciebie – mówi spokojnie blondynka.
- Niedawno straciłaś rodziców...
- Tylko jednego – przerywam mu jadowitym szeptem. Oni nigdy nie zrozumieją.
- Racja. Jeśli tylko chcesz, możemy załatwić ci widzenie z twoim tatą...
- On nie jest moim... - biorę głęboki oddech. Znów jestem blisko łez, ale tym razem uda mi się to ujarzmić. Nie wyjdę na beksę. Nie chcę pokazywać słabości. Widziałam zbyt dużo, żeby płakać z błahych powodów. - Nigdy – mówię tylko. Podnoszę oczy na okno i mrugam szybko.
- W porządku. Okay. Nie musisz się z nim widzieć jeśli nie chcesz. Nie zmuszamy cię do tego.
- Mogę już wrócić do pokoju?
- Przyjdź jutro o piętnastej.
Kiwam głową i wychodzę z gabinetu. Nie od razu idę do siebie. Na korytarzu szkolnym widziałam telefon, z którego korzystało kilka osób. Znajduję go. Z pamięci wystukuję numer, pod który dzwoniłam zbyt wiele razy. Opieram się o ścianę słuchając długiego pikania, czekam na głos po drugiej stronie.
- Halo?
Wraz z tym głosem czuję się bezpieczna.
- Hej, babciu...
- Hope, złotko, to ty?
Ściskam telefon mocniej.
- Tak.
- Och, powiedz mi... Jesteś już w tym całym ośrodku, prawda? Jak tam jest?
- Dobrze. - Bo jest dobrze.
Tak naprawdę, nigdy nie było lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz