2016-10-12

Rozdział 21

Kiedy czerwone cyfry elektronicznego zegarka stają na pierwszej trzydzieści w nocy, ja i Zee wstajemy z łóżek, całkowicie ubrane i przygotowane na naszą małą misję. Czuję się trochę jak agentka w filmie Sience-fiction, ubrana cała na czarno z tajemniczym błyskiem w oku. No dobra, może bez tego błysku. Jestem trochę przerażona, ale to pozytywne uczucie.
Wychodzę z przyjaciółką na korytarz, bezszelestnie, nie chcąc obudzić naszej nowej współlokatorki. Na klatce schodowej czeka na nas Matthew w swojej czapce, okularach z czarnymi oprawkami i czarnymi kurtkami, które zwinął jeszcze przed kolacją.
- Znacie się na wytrychach? - chichocze, machając metalowym drucikiem przed naszymi twarzami. 
- Niall się na tym zna – szepczę i szczerze, nie wiem dlaczego. - Ale ja nie mam pojęcia jak się to robi. Jak zamierzamy wyjść?
- Tak jak myślałem, drzwi są zamknięte, brama pewnie też. Przejdziemy przez okna w szatniach, potem przez płot.
- Ten płot ma jakieś dwa metry – zauważa Zee. - Mam złe wspomnienia z dzieciństwa, nie możemy otworzyć bramy?
- Nie. Wtedy zajmie nam to dużo czasu i ktoś może usłyszeć.
- Dobra – wzdycha – chodźmy.
Poprawiam ramiączka niewielkiego plecaka i ruszam za nimi w stronę bloku sportowego.
- Co to za wspomnienia z dzieciństwa? - pytam się dziewczyny z ciekawości.
- Jak byłam mała przechodziłam przez płot z koleżankami. Miałam na sobie spódniczkę, która zahaczyła się o taki pręt, czy coś w ten deseń. W każdym razie, zawisłam na niej jak na szubienicy, po czym cała się rozpruła – zaśmiała się cicho brunetka – wracałam z tyłkiem na wierzchu przez całą, długą drogę do domu.
Rechotałam z jej historii razem z przyjacielem.
- Cóż, teraz masz spodnie – Matt posyła jej (nie) pocieszający uśmiech.
Wchodzimy do niedużej, męskiej szatni. Okna w niej są poprzeczne i wąskie oraz są dosyć wysoko, na tyle, że zwyczajnie stojąc sięgnę do nich jedynie czubkami palców.
- Będę was podsadzać.
- Zmieścisz się w nim? - powątpiewa Zee, posyłając Mattowi znaczące spojrzenie.
- Raczej martwiłbym się o twój tyłek – odgryza się.
- To może ja pierwsza – zwracam na siebie uwagę. Stawiam stopę na złożonych dłoniach bruneta. Chyboczę się trochę i napinam każdy mięsień, żeby być lżejsza. Siłuję się z zardzewiałym zamknięciem okna, a kiedy w końcu mi się udaje, zimne powietrze uderza mnie prosto w twarz. Przerzucam plecak z łatwością. Słychać tylko szelest, gdy wpada w krzaki. Myślę jak to zrobić, by nie wylądować głową na ziemi i nie złamać sobie karku. - Podsadź mnie wyżej, Matt.
- Trzeba było jeść więcej na kolacje – dokucza dziewczyna.
- Zamknij się – uśmiecham się. Matthew podnosi mnie jeszcze kilka centymetrów wyżej. Podciągam się, wychylam głowę za okno i przeklinam głośno. Śnieg błyszczy się jakiś dobry metr pode mną.
- Jeśli umrę – dyszę – powiedzcie mojemu ojcu, że go nie kochałam.
- Masz to jak w banku siostro.
Wychylam się bardziej, wiec moja połowa już wystaje na zewnątrz. Zaczynam się śmiać, a obramowanie okna wbija mi się w brzuch.
- Przestań się chichrać i wyłaź.
- To nie takie proste.
Chwytam za mur i podciągam jedną nogę, tak, że ona też wystaje poza okno. Stękam, chwilę zastanawiając się, czy po porostu puścić się i spaść boleśnie plecami w dół, czy może jeszcze trochę się pomęczyć. Wybieram to drugie. Udaje mi się, co prawda z lądowaniem na tyłku, ale lepsze to od lądowania na karku.
- Wam może iść to lepiej, ale to ja mam penisa między nogami i naprawdę nie wiem jak on to przetrwa.
- Tak się tłumacz - prycha Zee, powtarzając dokładnie moje poczynania. Wychodzi jej to o wiele lepiej, zważając na fakt jej wysportowania i zwinności. Upada na obie nogi z lekkim przykucem. - Kaszka z mleczkiem - podsumowuje.
- Robiłaś już to?
- Nie - chichocze. - Jemu trochę to zajmie. Chodźmy pod płot.
- Nie zostawiajcie mnie!
- Będziemy czekać. Chodź.
Otrzepuję plecak z białego puchu i powolnym tempem, z każdym chrupiącym krokiem, zbliżam się do krawędzi posiadłości ośrodka. Zee dotyka płotu i porusza nim trochę. Jest stabilny i ma szerokie luki, w które bez problemu powinny zmieścić się czubki naszych butów.
- Nie powinien szeleścić – twierdzę. Słyszę stłumiony huk i wiem, że to Matt, który prawdopodobnie wypadł przez okno. Śmieję się cicho patrząc na czarną sylwetkę, oblepioną błyszczącym śniegiem. Chłopak podnosi trochę zbyt wysoko nogi, pokonując drogę w naszą stronę. Wygląda to całkiem zabawnie.
- Hope! Idziesz? - szepcze przyjaciółka, z samej góry płotu.
Zaczynam się wspinać, ostrożnie, za każdym razem upewniając się, czy moja stopa jest dobrze umiejscowiona i nie wyślizgnie się.
- Gdzie mamy iść? - pytam ich, gdy już jesteśmy po drugiej stronie płotu.
- Jesteście najgorszymi wspólnikami zbrodni na świecie – wzdycha Matt. Jest cały zdyszany. - Najpierw przejdźmy przez park. Ten gość będzie czekać gdzieś w pobliżu stacji benzynowej.
Ruszamy rześkim krokiem przez zawalony śniegiem park. W oddali słyszymy przejeżdżające samochody, możemy dostrzec rozmazane światła ulicznych lamp, poczuć zapach adrenaliny zmieszany z zapachem trwającej zimy.
- Więc historyjki z dzieciństwa? - wzdycha brunet. - Ja nie mam, żadnych ciekawych.
- Och, no dalej, każdy coś takiego ma, prawda Hope?
- Chyba nigdy nie przeżyłam czegoś tak poniżającego jak ty - chichoczę, a Zee traktuje mnie z łokcia w ramię.
Nasza krótka podróż nie trwa długo. Park jest niewielki, a kilka przecznic dalej znajduje się oświetlona stacja benzynowa, cały czas czynna lecz pozornie pusta. Nie widzimy żadnej samotnej sylwetki przechadzającej się w pobliżu.
- Wiecie kiedy ostatnio jadłam hot-doga? - pyta szeptem Zee. - Nawet nie pamiętam, ale, Boże, zjadłabym tą cieplutką bułeczkę z jeszcze cieplejszą paróweczką w środku, skąpaną w czerwonym ketchupie.
- Boże, przestań - śmieje się.
- Widzicie kogoś? Może powinniśmy pójść na tyły.
- A może sobie poszedł na hot-doga?
- Chodźmy na tyły - decyduje Matt, ignorując zaczepki przyjaciółki.
Na tyłach faktycznie ktoś stoi. Facet pali papierosa, ubrany cały na czarno podryguje nogami z zimna. Przez chwilę zastanawiam się, czy Matthew w ogóle wie jak się zachować przy takim człowieku, ale później sobie przypominam, że przecież ma doświadczenie w tych rzeczach. Załatwia sprawę szybko, wręczając nieznajomemu banknot w zamian za plastikową paczuszkę zielonej zawartości.


***

Wszystko wydawałoby się piękne, ale zawsze, kiedy coś wydaje się piękne, wcale takie nie jest. Osoba o imieniu Życie jest dobrym iluzjonistą najwidoczniej. Jeśli myśleliśmy, że wymsknięcie się nocą poza teren ośrodka, zakupienie marihuany i wręczenie jej Patrickowi, żeby nie wygadał się na temat Matta, który kradł leki z pokoju pielęgniarki, byliśmy w wielkim błędzie.
Dokładnie rankiem, gdy ja i Zee w spokoju siedzimy na lekcji matematyki, w drzwiach gabinetu staje dyrektor Foster. Ubrany w schludny garnitur, świeżo ogolony z podłużną zmarszczką między krzaczastymi brwiami. Jego wzrok błądzi po klasie pełnej uczniów dopóki nie wyłapuje mnie i Zee.
- Wy dwie - wskazuje na nas palcami - do mojego gabinetu.
Posyłam Zee pytające spojrzenie, a ona wzrusza ramionami tak samo zdziwiona jak ja.
- Proszę mi wybaczyć, ale to bardzo pilna sprawa - Foster zwraca się tym razem do nauczycielki, także osłupiałej. Cicho zbieramy swoje rzeczy i wychodzimy za dyrektorem. - Chyba musimy o czymś porozmawiać, nie sądzicie?
- W jakiej sprawie? - pyta Zee.
- Waszego wczorajszego wypadu.
Otwiera nam drzwi do swojego gabinetu, w którym siedzi Matthew i Patric. Powietrze tam jest gorące i gęste. Zajmujemy miejsca i wymieniamy spojrzenia między sobą, z wyjątkiem Patricka. On ma wbity wzrok w swoje buty bez sznurówek. Matt przeklina pod nosem, palcami pocierając swoje oczy.
Foster zasiada w wielkim fotelu, za swoim także wielkim biurkiem. Uśmiecha się do nas nie pokazując zębów oraz spogląda na nasze twarze w oczekiwaniu na cokolwiek.
- Nic nie powiecie?
Wraz z tym pytaniem stres zaczął zżerać mnie od środka, a dłonie pocić.
- Przekraczacie wszelkie granice - mówi. - Nawet nie wiem co mam z wami zrobić.
- A ja nawet nie wiem o co chodzi? - Zee odbija piłeczkę. Przeklinam ją w duchu. Jeszcze wszystko pogorszy.
- Tak jak mówiłem. Wczoraj w nocy zachciało wam się wyjść na zakupy. Marihuana? Patric, Matthew?
- Ja nie mam nic do powiedzenia - mówi Matt.
- A skąd pan dostał taką informacje? - dziewczyna dalej drąży.
- To nie jest wasz interes.
- Manon - chrząka Patric.
Unoszę brwi jeszcze bardziej zdziwiona. Ta mała, dwunastoletnia dziewczynka wszystkiego słuchała i nas wkopała jak gdyby nigdy nic.
- A to mała... - w porę uderzam Zee otwartą dłonią w ramię, by powstrzyma swoje zapędy - A dlaczego miałby pan jej wierzyć?
- Znalazł wszystko w moim pokoju.
Jeszcze nigdy nie widziałam Patricka tak spokojnego, bez tego nadętego wyrazu twarzy i idiotycznymi tekstami. Przyglądam się chwilę jego ostremu zarysowaniu szczęki.
- Hope? - Odwracam wzrok, żeby spotkać się z żalem w oczach dyrektora - Dlaczego nie dziwi mnie, że brałaś w tym udział?
Moje ciało oblewa wstyd. Zwieszam głowę nie chcąc dłużej utrzymywać kontaktu z Fosterem, jak zbity pies.
- To nie ich wina - broni Matthew. - Ja je do tego namówiłem, one nie miały nic z tym wspólnego. To sprawa między mną, a Patrickiem, nie nimi.
- Nie, młody człowieku. To sprawa między nami wszystkimi. To co robiliście jest nielegalne - mężczyzna kładzie szczególny nacisk na ostatnie słowo. - Oczywiście dowiedzą się o tym wasi opiekunowie i lekarze. Patric, będziesz musiał wznowić swoje swoje odwiedziny w bloku A, w takim razie. Musicie ponieść jakieś kary, za to co zrobiliście. Nie będziemy tutaj mieszać w to policji, ponieważ nie chcemy złego rozgłosu. Chłopcy, aktualnie trwa remont strychu, pomożecie w tym. Trzeba też odświeżyć ściany w toaletach w całym ośrodku, mycie kafelków i tego typu rzeczy, ustalicie to z pniami sprzątającymi. Co do dziewczyn, w kuchni przydadzą się dodatkowe pary rąk. Zmywak i wykładanie posiłków. Zaczynacie od jutra. Do widzenia i miłej pracy - uśmiecha się sztucznie. Tempem ślimaków wstajemy z kanap i wychodzimy z gabinetu najważniejszej osoby w całym budynku.
- Zabiję tą małą - mówi Zee i od razu przyspiesza, wbiega po schodach, ale ja nie mam siły na to. Chcę teraz tylko położyć się w łóżku z ciepłym kubkiem kakaa w dłoni i słuchać smutnych piosenek o nieszczęśliwych miłościach. Tak naprawdę to nie przejęłam się całym tym gadaniem dyrektora Fostera. Prace w kuchni będą w porządku, bo przynajmniej odwiodą mnie od myśli o Niallu. 
Żadnych wieści, Barbara nic mi nie mówi, dzięki czemu moja sympatia do niej spada do zimnego zera.
- Hope, możemy pogadać? - słyszę głos Patricka gdzieś za swoimi plecami. Nie ukrywam głośnego poirytowanego westchnienia, lecz mimo wszystko zatrzymuję się w miejscu. Korytarz jest pusty, lekcje cały czas trwają.
- O czym?
- Dlaczego poszłaś wtedy? Wczoraj?
Chłopak staje bardzo blisko mnie. Ciemnoniebieskie oczy wbite są w moją osobę. Blond loki opadają mu na czoło, a zmarszczenie brwi tworzy ledwie dostrzegalne wgłębienie.
- Zrobiłam to dla Matta, nie dla ciebie - mówię.
- Proszę, skończmy już z tym. Wiem, że mnie nie lubisz, i że zachowywałem się jak matoł, przepraszam - mówi na jednym wdechu. Jego duże, szorstkie dłonie obejmują moje łokcie. Nie odsuwam się, zwyczajnie wpatrzona w błękit tęczówek. - Spodobałaś mi się i myślałem, że udając takiego - przechyla głowę - jak wcześniej, będzie cię to kręcić, ale okazałaś się zupełnie inna niż myślałem. Lepsza. Serio, żałuję za swoje zachowanie, Hope.
Kiwam głową, zgarniając włosy za uszy.
- Okay.
- Nie mam zamiaru wydać Matta, z tymi lekami.
- Okay - powtarzam.
Patrzę na jego, nie ukrywam, przystojną twarz. Oczy zaczynają mnie szczypać i naprawdę ja nie wiem, nie wiem dlaczego to robię, ale obejmuję dłońmi mocno zarysowane policzki chłopaka i złączam nasze wargi. Patric wchodzi w to bez wahania i oddaje pocałunek z entuzjazmem. Już nie wiem niczego. Nie wiem. Nie wiem.
Może to z tęsknoty całuję usta, których całować nigdy nie chciałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz