Dojazd na miejsce, gdzie będą rozgrywać się zawody w koszykówkę zajął nie więcej jak godzinę. Z pewnością było by szybciej, gdyby nie pługi śnieżne na drogach i ulice śliskie jak szkło. Mimo wszystko pogoda dokazuje. Promienie powoli zachodzącego już słońca padają prosto na twarz Zee, jednak dziewczynie zbytnio to nie przeszkadza. Jej nigdy nie przeszkadza pogoda. Jest tym typem człowieka, który nie nosi okularów przeciw słonecznych ani nie zabiera ze sobą parasolki. Kiedy pada, woli przystanąć w miejscu na chwilę, wznieść twarz do nieba i pozwalać orzeźwiającym kroplom deszczu swobodnie spływać po jej twarzy oraz obmywać włosy.
Matthew za to, siedzi cały spięty w swoim fotelu i obgryza paznokcie, a jego dłoń trzęsie się przeraźliwie. Pytam go raz, czy może ma ochotę zamienić się miejscami, ale on potrząsa gwałtownie głową nie zgadzając się. To w porządku.
Jego sąsiad obok - Brian, uparcie patrzy przez okno, nie mówi ani słowa nawet do swoich przyjaciół z drużyny, którzy wywołują kilka razy jego imię. Coś musiało się wydarzyć, to jest pewne, lecz to już nie moja sprawa do załatwienia. Pozostawię to Mattowi.
W pewnym momencie Zee otwiera swój skórzany notes i zaczyna szybko zapisywać swoje myśli. Często tak robi. Przyglądam się jak pochyłe pismo zapełnia zżółkły, delikatny papier.
- Co piszesz?
Tak naprawdę pierwszy raz pytam o jej zeszyt, pamiętnik czy jakąkolwiek pełni to funkcję. Zee ucisza mnie machnięciem ręki, uderza ołówkiem o kolano, patrzy zamyślona przez okno ze ściągniętymi brwiami, po czym zaczyna pisać dalej. Nie jestem wścibska i nie zaglądam do niej.
- Wiersz - zapisuje datę pod tym, robiąc dookoła niej małą chmurkę. - Dla mamy.
- Och.
To jest też pierwszy raz, kiedy Zee mówi coś o swojej rodzinie. Cóż, o swojej mamie, ale to już coś.
- Ta... Odwiedzę ją jutro - dziewczyna uśmiecha się smutno, nie promiennie jak zawsze.
- Nie wyglądasz jakbyś się cieszyła - zauważam. Chcę być choć trochę dyskretna, bo pewnie, chcę też wiedzieć więcej, jednak zmuszanie kogoś do gadania nie jest właściwym sposobem. Przez moją głowę przechodzi myśl, że być może Zee nigdy nie mówi o swojej rodzinie, ponieważ jej nienawidzi. Może jej matka zaszła w ciążę i obwinia za to swoje własne dziecko, więc oddała je do ośrodka z rodzinnego Hawaii aż do Colorado Springs? Nie, to bez sensu; wierszy nie pisze się dla osób, których się nienawidzi. Możliwości jest tak wiele.
Brunetka parska śmiechem.
- Jestem taka zdziwiona ile nasza rodzina ma ze sobą wspólnego - mówi.
- Zee... - patrze na nią, a ona uśmiecha się blado. Nawet kiedy jest źle ona nadal się uśmiecha. - Twój ojciec też...?
- Nie - przerywa mi szybko. - Nie on... nie. Nie o to chodzi. Nie ważne.
- To jest ważne.
- Nie rozmawiajmy o tym tutaj - proponuje, więc nie mam nic przeciwko. Wtapiam się w fotel trochę przytłoczona swoimi myślami i wyobrażeniami. - Zajmijmy się tym, że Matt właśnie rozmawia ze swoim chłopakiem - zagaduje po chwili dziewczyna.
- Ile on ma lat?
- Brian? Są chyba w tym samym wieku.
- Jesteśmy na miejscu! - Krzyczy trener, a autobus hamuje. - Wychodźcie powoli i czekajcie przed autokarem na wszystkich!
Matthew za to, siedzi cały spięty w swoim fotelu i obgryza paznokcie, a jego dłoń trzęsie się przeraźliwie. Pytam go raz, czy może ma ochotę zamienić się miejscami, ale on potrząsa gwałtownie głową nie zgadzając się. To w porządku.
Jego sąsiad obok - Brian, uparcie patrzy przez okno, nie mówi ani słowa nawet do swoich przyjaciół z drużyny, którzy wywołują kilka razy jego imię. Coś musiało się wydarzyć, to jest pewne, lecz to już nie moja sprawa do załatwienia. Pozostawię to Mattowi.
W pewnym momencie Zee otwiera swój skórzany notes i zaczyna szybko zapisywać swoje myśli. Często tak robi. Przyglądam się jak pochyłe pismo zapełnia zżółkły, delikatny papier.
- Co piszesz?
Tak naprawdę pierwszy raz pytam o jej zeszyt, pamiętnik czy jakąkolwiek pełni to funkcję. Zee ucisza mnie machnięciem ręki, uderza ołówkiem o kolano, patrzy zamyślona przez okno ze ściągniętymi brwiami, po czym zaczyna pisać dalej. Nie jestem wścibska i nie zaglądam do niej.
- Wiersz - zapisuje datę pod tym, robiąc dookoła niej małą chmurkę. - Dla mamy.
- Och.
To jest też pierwszy raz, kiedy Zee mówi coś o swojej rodzinie. Cóż, o swojej mamie, ale to już coś.
- Ta... Odwiedzę ją jutro - dziewczyna uśmiecha się smutno, nie promiennie jak zawsze.
- Nie wyglądasz jakbyś się cieszyła - zauważam. Chcę być choć trochę dyskretna, bo pewnie, chcę też wiedzieć więcej, jednak zmuszanie kogoś do gadania nie jest właściwym sposobem. Przez moją głowę przechodzi myśl, że być może Zee nigdy nie mówi o swojej rodzinie, ponieważ jej nienawidzi. Może jej matka zaszła w ciążę i obwinia za to swoje własne dziecko, więc oddała je do ośrodka z rodzinnego Hawaii aż do Colorado Springs? Nie, to bez sensu; wierszy nie pisze się dla osób, których się nienawidzi. Możliwości jest tak wiele.
Brunetka parska śmiechem.
- Jestem taka zdziwiona ile nasza rodzina ma ze sobą wspólnego - mówi.
- Zee... - patrze na nią, a ona uśmiecha się blado. Nawet kiedy jest źle ona nadal się uśmiecha. - Twój ojciec też...?
- Nie - przerywa mi szybko. - Nie on... nie. Nie o to chodzi. Nie ważne.
- To jest ważne.
- Nie rozmawiajmy o tym tutaj - proponuje, więc nie mam nic przeciwko. Wtapiam się w fotel trochę przytłoczona swoimi myślami i wyobrażeniami. - Zajmijmy się tym, że Matt właśnie rozmawia ze swoim chłopakiem - zagaduje po chwili dziewczyna.
- Ile on ma lat?
- Brian? Są chyba w tym samym wieku.
- Jesteśmy na miejscu! - Krzyczy trener, a autobus hamuje. - Wychodźcie powoli i czekajcie przed autokarem na wszystkich!
Dziesięć minut później jesteśmy już na dużej sali, z wypolerowanym parkietem, koszami po obu stronach i dużą widownią w jednej ze szkół w Colorado Springs. Zawodnicy rozgrzewają się. Matt lekko zestresowany całym zajściem objada się nachosami z ostrym sosem, po którym na pewno nie będzie mu przyjemnie. Wszyscy obserwują jak obie drużyny rozgrzewają się z pikami oraz bez nich. Brian jest osowiały, nawet na treningu nie wychodzi mu ani jeden rzut do kosza.
W pewnym momencie zastanawiam się, jakim cudem taki karzełek dostał się do drużyny koszykarskiej?
- Myślałem, że popatrzę jak Brian gra - dąsa się Matthew. Brian za rozkazem trenera siada na ławce.
- Też na to liczyłam. O czym rozmawialiście?
- Pamiętasz jak powiedziałem ci, że Brian zerwał ze swoją dziewczyną? - pyta rzucając mi krótkie spojrzenie, po czym wpycha kilka nachosów do ust.
- Tak.
- Z czego się śmiejesz?
- Wyglądasz trochę jak chomik - chichoczę.
Matthew wywraca oczami i wzdycha, więc kilka okruchów ląduje na jego spodniach i bluzie. Przełyka porządnie całą zawartość ust. Dźwięk gwizdku, rozpoczynający mecz odbija się od ścian dużej hali.
- Wygląda na to, że to nie on zerwał z nią.
- Auć.
- Ta. Więc, ona zerwała z nim. No, a dzisiaj dowiedział się, dlaczego właściwie to zrobiła.
- Dlaczego?
- Tego nie wiem. Powiedział tylko, że to nie mój interes, i że nie chce o tym gadać.
- Nie ma się co dziwić - przyznaję - pewnie ma złamane serce, biedaczek.
- Obrzydza mnie myśl o tym, że mógł być w niej w ogóle zakochany - parska ponownie, zaraz później jego sylwetka prostuje się, a on szczerzy. - Wiesz co mi powiedział?
- Pewnie, że wiem.
- Powiedział, że do tego wszystkiego ma problemy z matematyką w szkole, no to ja do niego "hej, jestem dobry z matmy, mogę ci pomóc", na co on "serio, zrobiłbyś to?" i się zgodziłem, oczywiście całkiem nonszalancko, luzacko i profesjonalnie, jak to ja.
- Przecież jesteś taki wyluzowany przy nim! - mówię z sarkastycznym przekonaniem.
Bijemy brawo razem z resztą widowni, kiedy w koszu ląduje już trzecia piłka dla naszej drużyny.
- Czyli będziesz dawać mu korki z matmy.
- Będę jego nauczycielem - potwierdza Matt z podbródkiem uniesionym wysoko.
- Będzie do ciebie mówić - nachylam się bliżej niego i szepcę: - Proszę Pana?
Matthew faktycznie wzdryga się na to. Policzki zalewają mu się różem, dolna warga ust zostaje uwięziona między zębami.
- Boże - wzdycha chłopak, chowając twarz w dłoniach. - Przestań być taka.
Mimo mojego śmiechu słucham się jego prośby i nie mówię już nic. Oglądam z ekscytacją mecz, dojadając z Zee resztki nachosów, których Matt nie zmieścił. Dobiega koniec pierwszych dziesięciu minut gry. Spoceni zawodnicy schodzą z boiska by napić się wody. Brian podaje im tylko ręczniki z obojętnym wyrazem twarzy.
- Idę poszukać toalety - oznajmia Matthew, po czym niezgrabnie wychodzi z ławki i znika za bocznymi drzwiami. Jak na razie nasza drużyna przegrywa kilkoma punktami.
- Przegramy czy wygramy?
- Jeśli wygramy, kupisz mi czekoladowe ciastka, te z orzeszkami - wyzywam współlokatorkę na pojedynek. Przypominam sobie dzień, kiedy razem z Gregiem, moim sąsiadem, ukradliśmy paczkę tych ciasteczek ze stacji benzynowej. Był letni dzień. Gorące, ciężkie powietrze zwiastowało ulewę, a my siedzieliśmy przy spokojnie płynącej rzece, po wiaduktem gdzie nikt nie mógł nas znaleźć, z ustami brudnymi od czekolady i klejącymi się palcami.
- To te, które sprzedają na stacjach benzynowych? - pyta Zee.
- Właśnie te.
- Jeśli przegramy, ukradniesz Thomasowi jego Marlboro, z szuflady w jego biurku.
- Umowa stoi. - Zakładamy się, łącząc tłuste od nachosów dłonie w żelaznym uścisku.
Następne minuty meczu rozpoczynają się. Wysocy nastolatkowie walczą o piłkę z pełnym profesjonalizmem oraz zgrabnością. Może to za dużo powiedziane. Dobrze im idzie.
Rzucam okiem na Zee, która ze stoickim spokojem śledzi postępowania koszykarzy. Jest naprawdę piękna, więc zaczynam się zastanawiać jakim cudem nie ma nikogo u swojego boku. Oczywiście, jest Matt i od niedawna jestem ja, jednak nikt, kto zgarnąłby ją w ramiona i pocałował gdy byłaby w potrzebie. Myślę, czy nie brakuje jej tego, czy ona myśli o tym czasami. Dlaczego, taka piękna dziewczyna nie pokochała jeszcze nikogo?
- Zee?
- No? - obraca głowę w moją stronę. Patrzę na jej nieskazitelną, brązową skórę, ostry zarys brwi i włosy, które w nieładzie odgarnęła na lewe ramię. Wydaje się, jakby brąz jej oczu bezustannie poruszał się, uwieziony między czarnymi obrączkami. Ciemne fale rozbijają się o nie, połyskując drobinkami złota. Jej oczy są żywe.
- Nie ważne - unoszę kąciki ust w uśmiechu Mona Lisy. Zee marszczy brwi ze zwyczajnym "okay" nie zagłębiając się w to, wyjątkowo cicha dzisiaj.
Matt wraca z toalety, dopiero gdy kolejne dziesięć minut meczu prawie się kończy, a nasza drużyna wychodzi na prowadzenie.
- Skopiemy im dupę! - woła Matthew. Pan Lynch posyła mu karcące spojrzenie, znad prac, które właśnie w tej chwili sprawdza. - Bo skopiemy, co nie? - zwraca się do nas, po czym siada na swoim poprzednim miejscu.
- Jeśli tak to mamy gwarantowane ciastka od Zee.
W pewnym momencie zastanawiam się, jakim cudem taki karzełek dostał się do drużyny koszykarskiej?
- Myślałem, że popatrzę jak Brian gra - dąsa się Matthew. Brian za rozkazem trenera siada na ławce.
- Też na to liczyłam. O czym rozmawialiście?
- Pamiętasz jak powiedziałem ci, że Brian zerwał ze swoją dziewczyną? - pyta rzucając mi krótkie spojrzenie, po czym wpycha kilka nachosów do ust.
- Tak.
- Z czego się śmiejesz?
- Wyglądasz trochę jak chomik - chichoczę.
Matthew wywraca oczami i wzdycha, więc kilka okruchów ląduje na jego spodniach i bluzie. Przełyka porządnie całą zawartość ust. Dźwięk gwizdku, rozpoczynający mecz odbija się od ścian dużej hali.
- Wygląda na to, że to nie on zerwał z nią.
- Auć.
- Ta. Więc, ona zerwała z nim. No, a dzisiaj dowiedział się, dlaczego właściwie to zrobiła.
- Dlaczego?
- Tego nie wiem. Powiedział tylko, że to nie mój interes, i że nie chce o tym gadać.
- Nie ma się co dziwić - przyznaję - pewnie ma złamane serce, biedaczek.
- Obrzydza mnie myśl o tym, że mógł być w niej w ogóle zakochany - parska ponownie, zaraz później jego sylwetka prostuje się, a on szczerzy. - Wiesz co mi powiedział?
- Pewnie, że wiem.
- Powiedział, że do tego wszystkiego ma problemy z matematyką w szkole, no to ja do niego "hej, jestem dobry z matmy, mogę ci pomóc", na co on "serio, zrobiłbyś to?" i się zgodziłem, oczywiście całkiem nonszalancko, luzacko i profesjonalnie, jak to ja.
- Przecież jesteś taki wyluzowany przy nim! - mówię z sarkastycznym przekonaniem.
Bijemy brawo razem z resztą widowni, kiedy w koszu ląduje już trzecia piłka dla naszej drużyny.
- Czyli będziesz dawać mu korki z matmy.
- Będę jego nauczycielem - potwierdza Matt z podbródkiem uniesionym wysoko.
- Będzie do ciebie mówić - nachylam się bliżej niego i szepcę: - Proszę Pana?
Matthew faktycznie wzdryga się na to. Policzki zalewają mu się różem, dolna warga ust zostaje uwięziona między zębami.
- Boże - wzdycha chłopak, chowając twarz w dłoniach. - Przestań być taka.
Mimo mojego śmiechu słucham się jego prośby i nie mówię już nic. Oglądam z ekscytacją mecz, dojadając z Zee resztki nachosów, których Matt nie zmieścił. Dobiega koniec pierwszych dziesięciu minut gry. Spoceni zawodnicy schodzą z boiska by napić się wody. Brian podaje im tylko ręczniki z obojętnym wyrazem twarzy.
- Idę poszukać toalety - oznajmia Matthew, po czym niezgrabnie wychodzi z ławki i znika za bocznymi drzwiami. Jak na razie nasza drużyna przegrywa kilkoma punktami.
- Przegramy czy wygramy?
- Jeśli wygramy, kupisz mi czekoladowe ciastka, te z orzeszkami - wyzywam współlokatorkę na pojedynek. Przypominam sobie dzień, kiedy razem z Gregiem, moim sąsiadem, ukradliśmy paczkę tych ciasteczek ze stacji benzynowej. Był letni dzień. Gorące, ciężkie powietrze zwiastowało ulewę, a my siedzieliśmy przy spokojnie płynącej rzece, po wiaduktem gdzie nikt nie mógł nas znaleźć, z ustami brudnymi od czekolady i klejącymi się palcami.
- To te, które sprzedają na stacjach benzynowych? - pyta Zee.
- Właśnie te.
- Jeśli przegramy, ukradniesz Thomasowi jego Marlboro, z szuflady w jego biurku.
- Umowa stoi. - Zakładamy się, łącząc tłuste od nachosów dłonie w żelaznym uścisku.
Następne minuty meczu rozpoczynają się. Wysocy nastolatkowie walczą o piłkę z pełnym profesjonalizmem oraz zgrabnością. Może to za dużo powiedziane. Dobrze im idzie.
Rzucam okiem na Zee, która ze stoickim spokojem śledzi postępowania koszykarzy. Jest naprawdę piękna, więc zaczynam się zastanawiać jakim cudem nie ma nikogo u swojego boku. Oczywiście, jest Matt i od niedawna jestem ja, jednak nikt, kto zgarnąłby ją w ramiona i pocałował gdy byłaby w potrzebie. Myślę, czy nie brakuje jej tego, czy ona myśli o tym czasami. Dlaczego, taka piękna dziewczyna nie pokochała jeszcze nikogo?
- Zee?
- No? - obraca głowę w moją stronę. Patrzę na jej nieskazitelną, brązową skórę, ostry zarys brwi i włosy, które w nieładzie odgarnęła na lewe ramię. Wydaje się, jakby brąz jej oczu bezustannie poruszał się, uwieziony między czarnymi obrączkami. Ciemne fale rozbijają się o nie, połyskując drobinkami złota. Jej oczy są żywe.
- Nie ważne - unoszę kąciki ust w uśmiechu Mona Lisy. Zee marszczy brwi ze zwyczajnym "okay" nie zagłębiając się w to, wyjątkowo cicha dzisiaj.
Matt wraca z toalety, dopiero gdy kolejne dziesięć minut meczu prawie się kończy, a nasza drużyna wychodzi na prowadzenie.
- Skopiemy im dupę! - woła Matthew. Pan Lynch posyła mu karcące spojrzenie, znad prac, które właśnie w tej chwili sprawdza. - Bo skopiemy, co nie? - zwraca się do nas, po czym siada na swoim poprzednim miejscu.
- Jeśli tak to mamy gwarantowane ciastka od Zee.
- Proszę, tylko nie Oreo.
Dwa dni później, Zee wraca z domu rodzinnego, z paczką pysznych ciasteczek o smaku dzieciństwa. Jemy je we czwórkę, oglądamy Say Yes to the Dress w pustej świetlicy. Znudzony Niall leży na kanapie z głową na moich kolanach. Zee od czasu do czasu komentuje głupie zachowania koleżanek panny młodej. Matthew śpi na siedząco z głową odrzuconą na kanapę. Ma zdjęte okulary, dlatego jego fioletowe cienie pod oczami są bardzo widoczne. Cała twarz chłopaka wyraża błogość z umysłem pogrążonym w głębokim śnie. Parskam śmiechem, ponieważ szpiczaste usta trochę się rozchylają. Pstrykam Nialla w ramię, aby spojrzał na to co zamierzam zrobić. Sięgam ręką do twarzy bruneta i bawię się przez chwilę jego dolną wargą. Niall nie potrafi chichotać, więc śmieje się, co wywołuje też śmiech u Zee. Później, palcem unoszę i tak zadarty już czubek nosa Matta.
- Odwal się - mamrocze zachrypniętym głosem chłopak.
- Jest środek dnia, a ty śpisz.
- Jest siedemnasta, Zee - mówi.
- Co masz zamiar robić w nocy?
- A co cie to obchodzi - Matthew rzuca jej ostre spojrzenie, stanąwszy na proste nogi wychodzi z pomieszczenia.
Patrzymy z Zee na siebie w oniemieniu.
- Wow.
- Co to było? - dziewczyna marszczy się.
- Pewnie ma gorszy dzień - prostuję.
- Może to coś z tym chłopakiem? - sugeruje Niall.
- Brian?
Niall podnosi się i kiwa głową.
- Taa... To możliwe. - W chwili gdy Zee to mówi, do świetlicy wchodzi Patric. Bez słowa zajmuje miejsce na drugiej kanapie, a w pokoju zapada dziwna cisza.
- Myślę, że powinniśmy iść - ogłaszam bardziej zgaszonym głosem. Patric spogląda na mnie i pozostałą dwójkę, po czym sięga do stolika po pilot do telewizora.
- Tak, najlepiej idźcie do diabła - mamrocze chłopak, przełączając program na jakieś motoryzacyjne gówno.
Wychodzimy z pokoju pomalowanego na jasny niebieski, na szary korytarz. Jest całkiem pusto o tej godzinie. W sobotni wieczór wszyscy spędzają czas w swoich pokojach.
- Idę z Niallem. Będę później - mówię na odchodne przyjaciółce, by pociągnąć Nialla w stronę bloku D do jego pokoju.
Po drodze spotykamy dziewczynę. Ma czarne, długie i rozchełstane włosy opadające nieposłusznie na jej bladą twarz. Cała postać jest posępna, ubrana w długą do kostek koszulę nocną. Dłoń o kościstych palcach położyła płasko na ścianie, aby oprzeć się trochę. Ciało nieznajomej trzęsie się przeraźliwie.
- Niall - ciągnę jego rękaw, niemo prosząc o uwagę chłopaka. - Niall, czy wszystko z nią w porządku?
- Z nią?
Cichutko potwierdzam, nie chcąc spłoszyć dziewczyny.
- Zawsze taka jest - blondyn wzrusza ramionami. - Zdaje się, że wyszła na spacer. Nie ma się czym przejmować.
- Och.
Niall zamyka drzwi swojego pokoju, kiedy jesteśmy już w środku. Podchodzę do okna wyglądając na pustą ulicę. Na dworze jest już ciemno. Niall zapala małą lampkę stojącą na stoliku, więc jego pokój rozjaśnia się choć trochę. Światło jest słabe lecz wystarczające.
- Nie masz czasami wrażenia, że to miejsce nie jest dla ciebie? - zadaję pytanie, które już od jakiegoś czasu nurtowało moją głowę. Spoglądam na chłopaka, którego twarz jest oświetlona lekką poświatą.
- Ośrodek?
- Nie, raczej... psychiatryk. No wiesz, jesteś całkiem normalny jak dla mnie - uśmiecham się do niego w miedzy czasie zaciskając piąstki na jego swetrze. Nadal jest trochę wyższy i gdy stoimy tak blisko muszę zadrzeć głowę w górę. - Co? - pytam, gdy marszczy swoje brwi.
- Jestem normalny dla ciebie, bo się do mnie przyzwyczaiłaś - twierdzi ze wzruszeniem ramion. Udaje obojętnego, jednak w niebieskich oczach mogę dostrzec smutek.
- Co masz na myśli?
- Po prostu, na początku tak nie uważałaś. Pamiętasz jak pytałaś, co mi dolega?
Studiuję wzrokiem delikatne rysy twarzy blondyna i każdą zmarszczkę, która pojawia się w chwili gdy mówi. Niall stoi nieruchomo z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała oraz głową spuszczoną ku dołowi. Nie patrzy na mnie, chyba trochę onieśmielony moim gapieniem się.
Kiwam głową. Tak, pamiętam. Kładę jego ręce na swoich biodrach, co przykuwa uwagę chłopaka.
- Wtedy tak nie myślałaś - kontynuuje - że jestem normalny.
- Wyciągnęłam cię spod lodowatego prysznica, co miałam myśleć? - wymuszam w sobie śmiech.
- Tak, ale później...
- Może i masz rację - tym razem to ja podrzucam ramionami - ale na pewno się do ciebie nie przyzwyczaiłam.
- Nie?
Moje serce zaczyna bić tak bardzo mocno. Chyba zaraz wyrwie się z klatki piersiowej prosto w dłonie niebieskookiego, przez słowa, które chcę mu powiedzieć.
- Nie - szepczę.
I nagle zdaje sobie sprawę, że to może wcale nie słowa, które chcę mu powiedzieć wywołały mój mały zawał serca lecz obawa przed reakcją Nialla.
- Nie przyzwyczaiłam się, tylko po prostu zakochałam w tobie - mówiąc to drżącym głosem, nie patrzę na niego. Dopiero po tym wyznaniu mogę podnieść wzrok, całkiem niepewna ze związanym żołądkiem.
Reakcja Nialla nie jest tym, czego się spodziewałam.
- Tak, najlepiej idźcie do diabła - mamrocze chłopak, przełączając program na jakieś motoryzacyjne gówno.
Wychodzimy z pokoju pomalowanego na jasny niebieski, na szary korytarz. Jest całkiem pusto o tej godzinie. W sobotni wieczór wszyscy spędzają czas w swoich pokojach.
- Idę z Niallem. Będę później - mówię na odchodne przyjaciółce, by pociągnąć Nialla w stronę bloku D do jego pokoju.
Po drodze spotykamy dziewczynę. Ma czarne, długie i rozchełstane włosy opadające nieposłusznie na jej bladą twarz. Cała postać jest posępna, ubrana w długą do kostek koszulę nocną. Dłoń o kościstych palcach położyła płasko na ścianie, aby oprzeć się trochę. Ciało nieznajomej trzęsie się przeraźliwie.
- Niall - ciągnę jego rękaw, niemo prosząc o uwagę chłopaka. - Niall, czy wszystko z nią w porządku?
- Z nią?
Cichutko potwierdzam, nie chcąc spłoszyć dziewczyny.
- Zawsze taka jest - blondyn wzrusza ramionami. - Zdaje się, że wyszła na spacer. Nie ma się czym przejmować.
- Och.
Niall zamyka drzwi swojego pokoju, kiedy jesteśmy już w środku. Podchodzę do okna wyglądając na pustą ulicę. Na dworze jest już ciemno. Niall zapala małą lampkę stojącą na stoliku, więc jego pokój rozjaśnia się choć trochę. Światło jest słabe lecz wystarczające.
- Nie masz czasami wrażenia, że to miejsce nie jest dla ciebie? - zadaję pytanie, które już od jakiegoś czasu nurtowało moją głowę. Spoglądam na chłopaka, którego twarz jest oświetlona lekką poświatą.
- Ośrodek?
- Nie, raczej... psychiatryk. No wiesz, jesteś całkiem normalny jak dla mnie - uśmiecham się do niego w miedzy czasie zaciskając piąstki na jego swetrze. Nadal jest trochę wyższy i gdy stoimy tak blisko muszę zadrzeć głowę w górę. - Co? - pytam, gdy marszczy swoje brwi.
- Jestem normalny dla ciebie, bo się do mnie przyzwyczaiłaś - twierdzi ze wzruszeniem ramion. Udaje obojętnego, jednak w niebieskich oczach mogę dostrzec smutek.
- Co masz na myśli?
- Po prostu, na początku tak nie uważałaś. Pamiętasz jak pytałaś, co mi dolega?
Studiuję wzrokiem delikatne rysy twarzy blondyna i każdą zmarszczkę, która pojawia się w chwili gdy mówi. Niall stoi nieruchomo z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała oraz głową spuszczoną ku dołowi. Nie patrzy na mnie, chyba trochę onieśmielony moim gapieniem się.
Kiwam głową. Tak, pamiętam. Kładę jego ręce na swoich biodrach, co przykuwa uwagę chłopaka.
- Wtedy tak nie myślałaś - kontynuuje - że jestem normalny.
- Wyciągnęłam cię spod lodowatego prysznica, co miałam myśleć? - wymuszam w sobie śmiech.
- Tak, ale później...
- Może i masz rację - tym razem to ja podrzucam ramionami - ale na pewno się do ciebie nie przyzwyczaiłam.
- Nie?
Moje serce zaczyna bić tak bardzo mocno. Chyba zaraz wyrwie się z klatki piersiowej prosto w dłonie niebieskookiego, przez słowa, które chcę mu powiedzieć.
- Nie - szepczę.
I nagle zdaje sobie sprawę, że to może wcale nie słowa, które chcę mu powiedzieć wywołały mój mały zawał serca lecz obawa przed reakcją Nialla.
- Nie przyzwyczaiłam się, tylko po prostu zakochałam w tobie - mówiąc to drżącym głosem, nie patrzę na niego. Dopiero po tym wyznaniu mogę podnieść wzrok, całkiem niepewna ze związanym żołądkiem.
Reakcja Nialla nie jest tym, czego się spodziewałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz