Króciutki rozdział dzień wcześniej, ponieważ jutro nie będzie mnie w domu. Trzymajcie się.
Wieści, które chce przekazać mi Barbara muszą być czymś naprawdę ważnym. Zebraliśmy się w gabinecie psychoterapeuty Nialla, Pana Coopera. My, czyli ja, Niall, Barbara, oczywiście Thomas też musi tu być, oraz Cooper - to jasne. Powiedzenie, że jestem zdziwiona to za mało. Niall jest nadzwyczajnie spokojny... Chociaż nie, to zupełnie zwyczajne. Opanowany i cichy jak zwykle, jednak teraz coś mówi mi, że ten spokój nie jest dobry. To nie to samo, kiedy bawię się jego włosami, w czasie gdy on czyta książkę. Mogę stwierdzić gołym okiem na niego patrząc, że jest spięty. Spuszczona głowa w dół oznacza albo zawstydzenie, albo smutek. Może oba?
- To o co chodzi? - pytam. Naprawdę nie mam pojęcia o co i żadne sensowne wytłumaczenie nie przychodzi mi na myśl.
- Wiemy, że możesz przyjąć to źle, ale musisz o tym wiedzieć, ponieważ ty i Niall jesteście parą... - zaczyna ze spokojem Barbara, głosem słodkim i zrównoważonym jak zawsze - Chodzi o to, że pewna rodzina chce zaadoptować Nialla.
Cisza, jaka zapada po wypowiedzi opiekunki jest niemal przerażająca.
Adoptować? Co to w ogóle znaczy? Nie rozumiem tego i nie chcę zrozumieć. Nie chcę nawet przyjąć tego do wiadomości.
- Co? - marszczę brwi patrząc na wszystkich po kolei. Mają te same miny, nawet Niall. Zupełnie tak, jakby wiedzieli, że to mnie rozdziera, ale co z tego. Niech trochę sobie pocierpi, co tam.
Przyglądam się Niallowi, jego zgarbionej sylwetce jakby już chciał stąd zniknąć.
- Jacyś obcy ludzie chcą go zabrać i się na to zgadzacie? Dlaczego?
- Hope, nie są obcy, to dobrzy ludzie.
- Nie rozumiem. To jego prawdziwa rodzina?
- Nie, ale będzie - tłumaczy Cooper.
- Dlaczego? - rzucam Thomasowi błagalne spojrzenie. Mogłabym teraz błagać, o to, by to co mówią było jakimś żartem, lub prosić, żeby nie odbierali mi Nialla. Ten chłopak jest jedynym człowiekiem, na którym naprawdę mi zależy, a oni chcą po prostu to zniszczyć i mi go odebrać? Nie mogę tego pojąć, nie mogę na to pozwolić i nie będę mogła tego znieść. Dlaczego muszę cały czas kogoś tracić? Dlaczego życie to dziwka, która tylko daje mi nadzieję a później odchodzi ze wszystkim z podniesioną do góry głową. Nigdy tego nie zrozumiem.
- Mówiłem od początku, że pozwolenie na wasze spotkania to absurd. Teraz ani ty, ani Niall nie będziecie w dobrej formie. To nie jest nasza wina, Hope.
- A więc to moja wina? - unoszę na nich brwi.
- Nie - mówi słabo Niall, chcąc do mnie podejść i chwycić moją dłoń w swoją. Cofam się o krok, nie przyjmując tego gestu. Czuję jakby te cztery osoby wbiły mi noże w plecy, przy okazji przekuwając serce.
- Wiedziałeś o tym? - pytam go z tępym tonem.
- Tak, ale...
- Od kiedy? - przerywam mu, bo wiem, że i tak wszystko co powie nie będzie mieć nawet znaczenia. Już nie.
- Od początku roku.
To dlatego był taki odległy. Dlatego w sylwestra nie chciał spędzać ze mną czasu, tylko zostać w swoim pokoju. Później był tak blisko, ponieważ korzystał z chwili. Tak sobie to wymyślił. Chcę mi się rzygać.
- I co jakaś rodzinka nagle się pojawia i go zabiera? Tak nie można! - burzę się.
- Nie masz na to wpływu, Hope. Dziękujemy, że mu pomogłaś, ponieważ to co zrobiłaś naprawdę wzbogaciło jego osobowość, a przede wszystkim poprawiło wyniki testów. Niestety musisz się z tym pogodzić...
- Wiedzieliście, że tak będzie! Dlaczego do tego dopuściliście?!
Czuje się obrzydliwie wykorzystana, bo to oczywiste, że oni wiedzieli iż istnieje taka możliwość by ktoś zaadoptował Nialla, ponieważ nie może całe życie siedzieć w ośrodku jak w więzieniu. Mimo wszystko nie powiedzieli mi tego, zataili to przede mną jak najobrzydliwszy sekret.
- Nie my jesteśmy winni - odpowiada Thomas.
- W takim razie, przepraszam, że kogoś pokochałam. - Tym kończę wszystko. Ostatnie spojrzenie rzucam Niallowi. Przepełnione zawodem, ale też nienawiścią, bo naprawdę w tej chwili go nienawidzę, chociaż właśnie powiedziałam coś zupełnie odwrotnego. W niebieskich oczach nie dostrzegam nic innego jak żal. Cholera, ja nawet powiedziałam mu wczoraj, że go kocham a on nie zrobił z tym nic. Nie pisnął ani słówka. Rzucił moim pieprzonym sercem o ścianę, jak najbrzydszym talerzem z zastawy, by roztrzaskało się z hukiem. Świadomie.
Nie chcę już nawet nigdy na niego patrzeć. To skończone - pomyślałam, zatrzaskując drzwi. To koniec. Już nigdy go nie zobaczę.
2016-09-27
2016-09-21
Rozdział 18
W rozdziale są sceny przemocy
Każdy człowiek, chociaż raz przechodząc obok jakiegoś domu zastanawiał się, co dzieje się w jego wnętrzu. Widząc szczęśliwie bawiące się dzieci na ogrodzie, stwierdza: "więc tu mieszka szczęśliwa rodzina, jak z reklamy płatków śniadaniowych", a widząc dwóch staruszków, w bujanych fotelach na lichej werandzie, powie: "więc tutaj mieszka para, która wytrwała tak wiele". Jeśli zobaczy opuszczony dom, z trawą wysoką na pół metra, wybitymi szybami i złuszczonymi okiennicami, od razu pomyśli, że może ktoś umarł, może stało się tu coś złego. Czy to nie jest zadziwiające w jaki błąd mogą wprowadzić nas rzeczy martwe, jak zwyczajny wygląd domu? W jeszcze większy błąd może wprowadzić nas drugi człowiek.
Monicę nie przeraża tylko to, ale sposób w jaki jej życie się zmienia. W jaki błąd wprowadza ją jej mąż, który cały czas gra na rolę. Kobieta nie wie, czy jej ukochany po prostu sam napisał sobie nowy scenariusz w głowie i rozpoczął jego realizację, czy jednak jest zwyczajnym sobą. Od czasu do czasu zastanawia się, czy to w ogóle on.
Czasami, kiedy upokarza ją swoimi rozkazami, słowami i dotykiem, kobieta zastanawia się, czy to ten sam człowiek. Przekonuje się, że tak, cały czas jest przy niej gdy rozmawiają z sąsiadką lub Katherine. Później zastanawia się, który z nich jest graną rolą, a który prawdą.
Kiedy ich córka ma osiem lat, ich małżeństwo działa jak trzeba. Sąsiadka sądzi, że są idealną parą - opowiada o rodzinie Clinton swoim koleżankom po każdej niedzielnej mszy. Listonosz, zawsze gdy przynosi pocztę uśmiecha się pogodnie, a ośmiolatce zawsze ofiaruję jakiś słodycz. Katherine, wpada do nich trzy razy w miesiącu. Zwyczajnie kocha patrzeć jak jej córka prowadzi malownicze życie wraz z cudownym mężem, wychowując małą Hope.
Jak widać, rodzina Clinton ma bardzo dobre umiejętności aktorskie. Według pozorów, wszystko w małżeństwie tej dwójki cyka jak w szwajcarskim zegarku.
Tak jest każdego dnia. To już stało się rutyną. Siniaki na jej ciele stały się rutyną. Czy to ją przeraża? Już nie. Po cichu tylko modli się, aby Hope nic się nie stało.
Oby nie popełniała takich błędów jak ja, myśli za każdym razem Monica, kiedy całuję córeczkę w czoło wieczorami. Myśli, oby nie znalazła takiej osoby jak Victor w swoim życiu, ale zaraz karci się za to. Ona k o c h a Victora.
Każdy człowiek, chociaż raz przechodząc obok jakiegoś domu zastanawiał się, co dzieje się w jego wnętrzu. Widząc szczęśliwie bawiące się dzieci na ogrodzie, stwierdza: "więc tu mieszka szczęśliwa rodzina, jak z reklamy płatków śniadaniowych", a widząc dwóch staruszków, w bujanych fotelach na lichej werandzie, powie: "więc tutaj mieszka para, która wytrwała tak wiele". Jeśli zobaczy opuszczony dom, z trawą wysoką na pół metra, wybitymi szybami i złuszczonymi okiennicami, od razu pomyśli, że może ktoś umarł, może stało się tu coś złego. Czy to nie jest zadziwiające w jaki błąd mogą wprowadzić nas rzeczy martwe, jak zwyczajny wygląd domu? W jeszcze większy błąd może wprowadzić nas drugi człowiek.
Monicę nie przeraża tylko to, ale sposób w jaki jej życie się zmienia. W jaki błąd wprowadza ją jej mąż, który cały czas gra na rolę. Kobieta nie wie, czy jej ukochany po prostu sam napisał sobie nowy scenariusz w głowie i rozpoczął jego realizację, czy jednak jest zwyczajnym sobą. Od czasu do czasu zastanawia się, czy to w ogóle on.
Czasami, kiedy upokarza ją swoimi rozkazami, słowami i dotykiem, kobieta zastanawia się, czy to ten sam człowiek. Przekonuje się, że tak, cały czas jest przy niej gdy rozmawiają z sąsiadką lub Katherine. Później zastanawia się, który z nich jest graną rolą, a który prawdą.
Kiedy ich córka ma osiem lat, ich małżeństwo działa jak trzeba. Sąsiadka sądzi, że są idealną parą - opowiada o rodzinie Clinton swoim koleżankom po każdej niedzielnej mszy. Listonosz, zawsze gdy przynosi pocztę uśmiecha się pogodnie, a ośmiolatce zawsze ofiaruję jakiś słodycz. Katherine, wpada do nich trzy razy w miesiącu. Zwyczajnie kocha patrzeć jak jej córka prowadzi malownicze życie wraz z cudownym mężem, wychowując małą Hope.
Jak widać, rodzina Clinton ma bardzo dobre umiejętności aktorskie. Według pozorów, wszystko w małżeństwie tej dwójki cyka jak w szwajcarskim zegarku.
Tak jest każdego dnia. To już stało się rutyną. Siniaki na jej ciele stały się rutyną. Czy to ją przeraża? Już nie. Po cichu tylko modli się, aby Hope nic się nie stało.
Oby nie popełniała takich błędów jak ja, myśli za każdym razem Monica, kiedy całuję córeczkę w czoło wieczorami. Myśli, oby nie znalazła takiej osoby jak Victor w swoim życiu, ale zaraz karci się za to. Ona k o c h a Victora.
***
W sobotni wieczór Monica jest sama w domu. Siedzi w ciszy przy stoliku w kuchni, w kruchych palcach zaciskając pusty już kubek. Tykanie zegara odbija się od ścian jak gruchanie gołębia od pustych ulic, gdy wschodzi słońce. Dom jest ciemny, jedyne zapalone światło to te nad głową kobiety. W jej wnętrzu szaleje zamieć, a ona tylko zachłannie zaciska porcelanę w dłoniach. Może czeka, może planuję ucieczkę, może już uciekła gdzieś myślami daleko, słuchając echa ciszy.
Jak znikąd przerywa ją skrzypienie drzwi, brzęk kluczy, kroki. Brunetka sztywnieje na siedzeniu, rozgląda się z lekką paniką tylko by sprawdzić, czy aby na pewno szklanki są na drugiej półce w szafce a kubki na pierwszej, rolety są zaciągnięte i toster schowany. Bezszelestnie wstaje. Przecież nie może tak bezczynnie siedzieć i nic nie robić cały czas. Bierze pierwszą lepszą szmatkę z poręczy, by wytrzeć jeszcze raz błyszczący już blat. Nasłuchuje uważnie, próbując opanować drżenie kolan. Kiedy on tak zaczął na mnie działać? - zastanawia się.
Obce dłonie zaciskają palce na jej biodrach, a ciepły oddech uderza w szyję jak tysiące igieł, które rozgrzewają nerwy ukryte pod skórą. Skupia się na zapachu, ale nie wyczuwa alkoholu. Tylko wilgotne usta na jej karku. Spuszcza trochę powietrze z siebie i próbuje się rozluźnić za wszelką cenę.
Prawa ręka mężczyzny nagle obejmuję jej biodra zaborczo przyciskając ją bliżej ciała z tyłu. Czuje zęby na swoim barku, to nie boli prawie w ogóle, choć nadal nie można tego nazwać miłosnymi ugryzieniami. Monica zaciska oczy, usiłując nie wydać z siebie najmniejszego odgłosu. Łzy już zaczęły zbierać się pod jej powiekami, a żołądek zaciskać w stresie.
- Zamierzasz tak stać? - szepcze Victor za jej plecami. Dziewczyna przełyka gulę w gardle nerwowo, zagubiona jak szczeniak. Nie wie co ma zrobić, aby on nie zaczął wrzeszczeć. Ciepło jego ciała sprawia, że czuje się rozgrzana. Nie ma w tym nic dobrego. - I też nic nie powiesz?
Palce Victora unoszą jej bluzkę, opuszkami malując wzory po gładkich bokach. Kiedyś by ją to załaskotało i zaśmiała by się, lecz dzisiaj czuje tylko jak włosy stają jej dęba, a przez ciało przechodzi mocny dreszcz. Bluzka ląduje na kafelkach.
- Zobaczymy jak długo wytrzymasz. - Odpina jej biustonosz i zanim Monica może się zorientować jej włosy są ciągnięte w tył tak mocno, że czuje się jakby zaraz wszystkie miały po prostu wyrwać się wraz z cebulkami. Otwiera usta szeroko na wdechu, nic z nich nie ulatuje. Jej dłoń pędzi do miejsca, w którym Victor ciągnie za włosy. - Łapy przy sobie, dziwko.
Klepie ją w rękę, po czym łapie zaczerwienione miejsce i trzyma. Po tym będą ślady. Łza toczy się powolnie w dół jej policzka.
Kobieta zostaje przyciśnięta ciałem do zimnego blatu, tak, że Victor ma idealny wgląd na jej nagie plecy.
- Proszę... - szepcze cichutko.
- Co? Co powiedziałaś?
- Dlaczego mi to robisz? - odważa się zapytać. I tak i tak zostanie zlana, więc jedno pytanie chyba nie zaszkodzi, prawda?
- Dlaczego? - Monica może wyczuć uśmiech na jego ustach. - Ponieważ kurewsko mi się to podoba.
Z tym uderza ją mocno między łopatki i przyciska głowę mocniej do blatu. Monica łapie powietrze w płuca z trudem, nim rzeczywiście zdąża on uderza ponownie w to samo miejsce. Mocniej, kilka razy.
- Kurewsko podoba mi się wyraz twojej twarzy teraz, nie wyobrażasz sobie - mówi wprost do jej ucha. Bruneta czuje jego erekcje przez spodnie i ma ochotę zwymiotować. - Podoba mi się jaka jesteś uległa, jak spełniasz każdą moją zachciankę, bo jesteś moją kurwą.
Monica nie wytrzymuje. Victor uderza szczególnie mocno, także w jej lędźwie i szloch przeszywa całe drobne ciało. Im głośniej jest, tym bardziej on się w to wkręca, ale ona nie może po prostu przestać płakać. W pewnym momencie Victor ustępuje. Odsuwa się od niej tak, że dziewczyna czuje chłodne powietrze na gorącej skórze. Płacze nawet mocniej, jej mięśnie i kości bolą od tej pozycji ale boi się w ogóle ruszyć. Słyszy szelest i zapalniczkę, później zapach tytoniu papierosowego, zamiera.
Mija chwila, w której ciało Moniki trzęsie się przeraźliwie mocno. Victor znów ciągnie ją za włosy do tyłu więc jej plecy są przyciśnięte do jego klatki. Kręgosłup Moniki chrupnął z ulgi. Jedną dłonią mężczyzna przetrzymuje ją za włosy drugą chwyta jej szczękę. Naga klatka piersiowa szaleje, w czasie gdy ta osłonięta jest całkiem spokojna.
- Shh... Jesteś zdenerwowana - stwierdza. - Tutaj - zbliża papierosa do jej ust - zaciągnij się.
Łzy jego żony spływają po jego dłoni, lecz on nie przejmuje się tym. Czeka, aż brunetka weźmie papierosa między wargi i zaciągnie się dymem, tak, że jej płuca zaczną boleć a dym będzie uparcie szczypać gardło. Tak robi. Kaszle i to boli.
- Dobra dziewczynka - chwali ją i puszcza nagle, przez co nogi się pod nią uginają i upada. Zasłania piersi rękoma, kuląc się na podłodze, kaszląc.
- Mówiłem, słuchasz się mnie jak suka. Podoba ci się to, prawda?
Kuca obok Moniki, a ta kuli się jeszcze bardziej chcąc zapaść się pod ziemie. Czuje się taka naga jak nigdy.
- Powiedz, że ci się to podoba - popycha jej ramię, za pierwszy razem lekko, za drugim już jest nad nią. Kolana po obu stronach jej bioder, ręce przytrzymane nad głową. Brązowe czy spuchły od płaczu. Victor łapie jej szczękę jeszcze raz, zmuszając by patrzyła na niego. - Powiedz to.
Brunetka potrząsa głową w sprzeciwie. Victor nabiera powietrza mocno, tak, że jego nozdrza się rozszerzają, ramiona sztywnieją.
- Powiedz to! - wydziera się. Monica płacze. - Powiedz, że to lubisz.
- Ja... - próbuje.
- No, dalej.
- Nie mogę - wydusza przez płacz. Victor uderza swoją ukochaną otwartą dłonią w policzek, wciąga ostatnią dawkę dymu w płuca i zgasza papierosa w miejscu pod jej żebrami. Monicę rozdziera krzyk, tak przeraźliwy i pełen bólu jak jeszcze nigdy. Ból jest nieporównywalny z niczym innym.
- Powiedz to, kurwa! - Wyrzuca niedopałek gdziekolwiek, by znów przytrzymać jej głowę nieruchomo.
- Lubię - próbuje, naprawdę próbuje odzyskać głos, lecz jest to trudniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
- No dalej.
- Lubię to.
Victor uśmiecha się dumny. Puszcza twarz żony i jej ręce, przyglądając się jej z czymś w oczach, czego nie można odgadnąć.
- Sprawmy ci trochę przyjemności teraz, hm?
- Proszę, przestań.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem, kochanie.
- To boli. Proszę.
Ale on nie zważa na jej słowa. Zatyka poprzegryzane usta szmatą, delektując się każdym jękiem bólu jaki wydaje z siebie kobieta. Monica mogłaby ją wyjąć, mogłaby się wyrwać oczywiście, że tak. Nie zrobi tego, ponieważ wie, że to tylko pogorszy sprawę. Poza tym nie ma tyle odwagi.
Kiedy z nią kończy, zostawia na zimnej, kafelkowanej podłodze w kuchni. Monica zwija się i płacze, płacze, i płacze.
Prawa ręka mężczyzny nagle obejmuję jej biodra zaborczo przyciskając ją bliżej ciała z tyłu. Czuje zęby na swoim barku, to nie boli prawie w ogóle, choć nadal nie można tego nazwać miłosnymi ugryzieniami. Monica zaciska oczy, usiłując nie wydać z siebie najmniejszego odgłosu. Łzy już zaczęły zbierać się pod jej powiekami, a żołądek zaciskać w stresie.
- Zamierzasz tak stać? - szepcze Victor za jej plecami. Dziewczyna przełyka gulę w gardle nerwowo, zagubiona jak szczeniak. Nie wie co ma zrobić, aby on nie zaczął wrzeszczeć. Ciepło jego ciała sprawia, że czuje się rozgrzana. Nie ma w tym nic dobrego. - I też nic nie powiesz?
Palce Victora unoszą jej bluzkę, opuszkami malując wzory po gładkich bokach. Kiedyś by ją to załaskotało i zaśmiała by się, lecz dzisiaj czuje tylko jak włosy stają jej dęba, a przez ciało przechodzi mocny dreszcz. Bluzka ląduje na kafelkach.
- Zobaczymy jak długo wytrzymasz. - Odpina jej biustonosz i zanim Monica może się zorientować jej włosy są ciągnięte w tył tak mocno, że czuje się jakby zaraz wszystkie miały po prostu wyrwać się wraz z cebulkami. Otwiera usta szeroko na wdechu, nic z nich nie ulatuje. Jej dłoń pędzi do miejsca, w którym Victor ciągnie za włosy. - Łapy przy sobie, dziwko.
Klepie ją w rękę, po czym łapie zaczerwienione miejsce i trzyma. Po tym będą ślady. Łza toczy się powolnie w dół jej policzka.
Kobieta zostaje przyciśnięta ciałem do zimnego blatu, tak, że Victor ma idealny wgląd na jej nagie plecy.
- Proszę... - szepcze cichutko.
- Co? Co powiedziałaś?
- Dlaczego mi to robisz? - odważa się zapytać. I tak i tak zostanie zlana, więc jedno pytanie chyba nie zaszkodzi, prawda?
- Dlaczego? - Monica może wyczuć uśmiech na jego ustach. - Ponieważ kurewsko mi się to podoba.
Z tym uderza ją mocno między łopatki i przyciska głowę mocniej do blatu. Monica łapie powietrze w płuca z trudem, nim rzeczywiście zdąża on uderza ponownie w to samo miejsce. Mocniej, kilka razy.
- Kurewsko podoba mi się wyraz twojej twarzy teraz, nie wyobrażasz sobie - mówi wprost do jej ucha. Bruneta czuje jego erekcje przez spodnie i ma ochotę zwymiotować. - Podoba mi się jaka jesteś uległa, jak spełniasz każdą moją zachciankę, bo jesteś moją kurwą.
Monica nie wytrzymuje. Victor uderza szczególnie mocno, także w jej lędźwie i szloch przeszywa całe drobne ciało. Im głośniej jest, tym bardziej on się w to wkręca, ale ona nie może po prostu przestać płakać. W pewnym momencie Victor ustępuje. Odsuwa się od niej tak, że dziewczyna czuje chłodne powietrze na gorącej skórze. Płacze nawet mocniej, jej mięśnie i kości bolą od tej pozycji ale boi się w ogóle ruszyć. Słyszy szelest i zapalniczkę, później zapach tytoniu papierosowego, zamiera.
Mija chwila, w której ciało Moniki trzęsie się przeraźliwie mocno. Victor znów ciągnie ją za włosy do tyłu więc jej plecy są przyciśnięte do jego klatki. Kręgosłup Moniki chrupnął z ulgi. Jedną dłonią mężczyzna przetrzymuje ją za włosy drugą chwyta jej szczękę. Naga klatka piersiowa szaleje, w czasie gdy ta osłonięta jest całkiem spokojna.
- Shh... Jesteś zdenerwowana - stwierdza. - Tutaj - zbliża papierosa do jej ust - zaciągnij się.
Łzy jego żony spływają po jego dłoni, lecz on nie przejmuje się tym. Czeka, aż brunetka weźmie papierosa między wargi i zaciągnie się dymem, tak, że jej płuca zaczną boleć a dym będzie uparcie szczypać gardło. Tak robi. Kaszle i to boli.
- Dobra dziewczynka - chwali ją i puszcza nagle, przez co nogi się pod nią uginają i upada. Zasłania piersi rękoma, kuląc się na podłodze, kaszląc.
- Mówiłem, słuchasz się mnie jak suka. Podoba ci się to, prawda?
Kuca obok Moniki, a ta kuli się jeszcze bardziej chcąc zapaść się pod ziemie. Czuje się taka naga jak nigdy.
- Powiedz, że ci się to podoba - popycha jej ramię, za pierwszy razem lekko, za drugim już jest nad nią. Kolana po obu stronach jej bioder, ręce przytrzymane nad głową. Brązowe czy spuchły od płaczu. Victor łapie jej szczękę jeszcze raz, zmuszając by patrzyła na niego. - Powiedz to.
Brunetka potrząsa głową w sprzeciwie. Victor nabiera powietrza mocno, tak, że jego nozdrza się rozszerzają, ramiona sztywnieją.
- Powiedz to! - wydziera się. Monica płacze. - Powiedz, że to lubisz.
- Ja... - próbuje.
- No, dalej.
- Nie mogę - wydusza przez płacz. Victor uderza swoją ukochaną otwartą dłonią w policzek, wciąga ostatnią dawkę dymu w płuca i zgasza papierosa w miejscu pod jej żebrami. Monicę rozdziera krzyk, tak przeraźliwy i pełen bólu jak jeszcze nigdy. Ból jest nieporównywalny z niczym innym.
- Powiedz to, kurwa! - Wyrzuca niedopałek gdziekolwiek, by znów przytrzymać jej głowę nieruchomo.
- Lubię - próbuje, naprawdę próbuje odzyskać głos, lecz jest to trudniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
- No dalej.
- Lubię to.
Victor uśmiecha się dumny. Puszcza twarz żony i jej ręce, przyglądając się jej z czymś w oczach, czego nie można odgadnąć.
- Sprawmy ci trochę przyjemności teraz, hm?
- Proszę, przestań.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem, kochanie.
- To boli. Proszę.
Ale on nie zważa na jej słowa. Zatyka poprzegryzane usta szmatą, delektując się każdym jękiem bólu jaki wydaje z siebie kobieta. Monica mogłaby ją wyjąć, mogłaby się wyrwać oczywiście, że tak. Nie zrobi tego, ponieważ wie, że to tylko pogorszy sprawę. Poza tym nie ma tyle odwagi.
Kiedy z nią kończy, zostawia na zimnej, kafelkowanej podłodze w kuchni. Monica zwija się i płacze, płacze, i płacze.
***
Wkrótce cichy szloch ustaje, ciało przestaje się trząść ze strachu, oczy zaczynają szczypać jak płuca zaciskać. Nie może zasnąć tutaj, na podłodze w kuchni całkiem naga. Nie wie kiedy jej córka zdecyduje się wrócić do domu. Poza tym, kafelki są zbyt zimne, choć nadal łagodzą jej obolałe plecy. Słyszy kroki Victora i zamiera, już nawet nie wie który raz dzisiaj. Po prostu jej oddech zatrzymuje się gdzieś w połowie drogi do płuc, a serce umiera by za chwilę podwoić wydajność swojej pracy. Zamyka oczy, w chwili gdy jego obecność w kuchni jest wyczuwalna. Stoi dokładnie za jej plecami, a Monica jest pewna, że w zielonych oczach męża błyszczy pogarda. Jest zdziwiona, ponieważ gdy on podchodzi kilka cichych kroków bliżej, miękki materiał sunie po nagiej skórze dziewczyny, otula każdy zbolały mięsień i koi ból pod czerwonymi jeszcze siniakami. To jej ulubiony, czerwony, bawełniany oraz jedwabiście delikatny koc. Może tak naprawdę wcale nie jest taki przyjemny, lecz w tej chwili właśnie taki się wydaję. Victor dokładnie otula nagie ciało i bierze Monicę na ręce w stylu panny młodej. Ta nie ma nawet siły napiąć kark, więc jej głowa swobodnie zwisa, a kaskady kręconych włosów tańczą nad podłogą. Jest kompletnie bezwładna. Przez głowę przemyka jej myśl, że jeśli Victor próbowałby teraz czegoś, ona nawet nie miałaby siły na protesty.
Brunetka nie wie kiedy znalazła się w wannie wypełnionej ciepłą wodą, która przyjemnie rozgrzewa spięte mięśnie i daje poczucie czystości, jakiej dziewczyna potrzebuje. Ignoruje kującą myśl - wolałaby znaleźć się w wannie jego serca. Może nie było by tam najcieplej, ale nadal by w nim była.
Victor kuca przy porcelanowym meblu, szorstkimi dłońmi zmywając z pleców Moniki ból istnienia, ponieważ ona już od jakiegoś czasu ma problem ze swoją egzystencją. Łzy, równie gorące jak ta woda, swobodnie spadają w dół bladych policzków. Monica rozgląda się trochę po jasnym pomieszczeniu z białymi ścianami, wzrok zatrzymując na małym kaloryferze.
- Czy... - zaczyna, ale jej głos jest tak cichy, że musi zakasłać delikatnie. - Czy mogę spać dzisiaj w łóżku?
Podnosi oczy na męża, jednak dostrzegając jego twarde spojrzenie od razu się wycofuje.
- Proszę, nie chcę spać tutaj znowu - szlocha, z całych sił próbując opanować drżenie ciała. Na marne. - P... podłoga jest tu tak... taka zimna i ja... Ja nie chcę. Proszę, pozwól mi.
- Przestań beczeć - odpowiada jedynie mężczyzna. - Będziemy spać razem.
Po tych słowach serce Moniki rośnie, ulga zalewa umysł.
- Choć na to nie zasłużyłaś - dodaje po chwili. Później już Monica nie mówi ani słowa, pozwalając mu obmywać swoją skórę, pomimo, dotyku, który ją boli. To nie siniaki i nie rana po zgaszonym papierosie. Jednak gdzieś w głębi Monica wie, pamięta, iż ten on jest także źródłem miłości i przyjemności, że może nim być. To sprawia, że brunetka zaczyna myśleć, że to z nią jest coś nie tak, ponieważ to ona nie umie docenić, ani czerpać przyjemności z tego co Victor jej daje. Ponieważ pamięta, że okrywała jego dłońmi ciało i duszę. Ukrywała cierpienie w jego ramionach.
Victor pomaga wyjść brunetce z wanny, a kiedy otula ją beżowym ręcznikiem, ta bez skrupułów przytula się do dobrze jej znanej klatki piersiowej , osłoniętej bawełnianą bluzką. Pachnie dymem papierosowym i tanimi perfumami. Dokładnie tak, jak to zapamiętała.
- Kocham cię - mówi. Nie ma w tym zawahania, nigdy nie było, bo ona naprawdę to robi.
- Jesteś głupia, jeśli tak sądzisz.
Brunetka nie wie kiedy znalazła się w wannie wypełnionej ciepłą wodą, która przyjemnie rozgrzewa spięte mięśnie i daje poczucie czystości, jakiej dziewczyna potrzebuje. Ignoruje kującą myśl - wolałaby znaleźć się w wannie jego serca. Może nie było by tam najcieplej, ale nadal by w nim była.
Victor kuca przy porcelanowym meblu, szorstkimi dłońmi zmywając z pleców Moniki ból istnienia, ponieważ ona już od jakiegoś czasu ma problem ze swoją egzystencją. Łzy, równie gorące jak ta woda, swobodnie spadają w dół bladych policzków. Monica rozgląda się trochę po jasnym pomieszczeniu z białymi ścianami, wzrok zatrzymując na małym kaloryferze.
- Czy... - zaczyna, ale jej głos jest tak cichy, że musi zakasłać delikatnie. - Czy mogę spać dzisiaj w łóżku?
Podnosi oczy na męża, jednak dostrzegając jego twarde spojrzenie od razu się wycofuje.
- Proszę, nie chcę spać tutaj znowu - szlocha, z całych sił próbując opanować drżenie ciała. Na marne. - P... podłoga jest tu tak... taka zimna i ja... Ja nie chcę. Proszę, pozwól mi.
- Przestań beczeć - odpowiada jedynie mężczyzna. - Będziemy spać razem.
Po tych słowach serce Moniki rośnie, ulga zalewa umysł.
- Choć na to nie zasłużyłaś - dodaje po chwili. Później już Monica nie mówi ani słowa, pozwalając mu obmywać swoją skórę, pomimo, dotyku, który ją boli. To nie siniaki i nie rana po zgaszonym papierosie. Jednak gdzieś w głębi Monica wie, pamięta, iż ten on jest także źródłem miłości i przyjemności, że może nim być. To sprawia, że brunetka zaczyna myśleć, że to z nią jest coś nie tak, ponieważ to ona nie umie docenić, ani czerpać przyjemności z tego co Victor jej daje. Ponieważ pamięta, że okrywała jego dłońmi ciało i duszę. Ukrywała cierpienie w jego ramionach.
Victor pomaga wyjść brunetce z wanny, a kiedy otula ją beżowym ręcznikiem, ta bez skrupułów przytula się do dobrze jej znanej klatki piersiowej , osłoniętej bawełnianą bluzką. Pachnie dymem papierosowym i tanimi perfumami. Dokładnie tak, jak to zapamiętała.
- Kocham cię - mówi. Nie ma w tym zawahania, nigdy nie było, bo ona naprawdę to robi.
- Jesteś głupia, jeśli tak sądzisz.
2016-09-14
Rozdział 17
Blondyn nie mówi nic, tylko patrzy na mnie oczami pełnymi jakby... troski? Nie wiem, ale to coś na pewno w tym stylu. Może zaufanie?
Podnosi dłoń na wysokość mojej twarzy, by przesunąć kciukiem wzdłuż policzka. Jego palce muskają moją szyję. Jest tak blisko, że mogę poczuć ciepły oddech na swoich ustach.
- Czy to w porządku? - pytam ciszej niż planowałam.
Niall kiwa głową powoli, całkiem opanowany. To jest dla mnie naprawdę zadziwiające, bo nie myślałam, że przyjmie to tak dobrze. Nie krzyczy, nie płacze, jest najzwyczajniej spokojny. Otwarty na uczucia i trochę uwagi.
Nie oczekuję od niego tego samego. Nawet na to nie czekam. Uśmiecham się w stronę chłopaka, ponieważ wiem, że naprawdę w prządku jest czuć to co czuję.
Przypomniałam sobie rozmowę z Zee, gdzie zapytała mnie, jak to jest być zakochanym. Odpowiedziałam wtedy, że nie mam pojęcia. Teraz już wiem, już mogę to opisać.
Zakochać się? To jak dryfowanie, podczas patrzenia w jego spokojne oczy. To jest to uczucie, gdy czujesz ciepło drugiego ciała, jego zapach, wsłuchujesz się w rytm jaki wybija te drugie serce. Później słyszysz szum krwi w uszach. Z każdą sekundą zatracasz się w afekcie.
Dokładnie tak jak ja teraz. Niall nie musi wyznawać mi tego samego. Wystarczy gest, czyli ujęcie mojej twarzy jak zwykł to robić, by pocałować mnie bez pośpiechu z wyczuciem. Wiem, że wypowiedzenie swoich uczuć przez blondyna nie jest czymś łatwym, dlatego będę czekać. Choćby nie wiem ile czasu mu to zajęło, ja zaczekam. Na niektóre osoby po prostu warto zaczekać.
Odpływam gdzieś daleko w momencie, w którym Niall odchyla się trochę od moich ust z charakterystycznym dźwiękiem. Posyła mi subtelne spojrzenie spod rzęs, jakby upewniał się czy wszystko jest dobrze. Nic nie mówi. Nie musi. Potakuję mu głową, sama nie będąc pewna co ten gest ma właściwie znaczyć. Może to "Tak, naprawdę się w tobie zakochałam" lub "Tak, możesz dalej mnie całować", w sumie możesz mnie całować dopóki nie utracę reszty zmysłów, myślę, a ta myśl wywołuje czerwień na mojej twarzy. Chłopak robi to, o co proszę go w podświadomości. Ponownie złącza nasze usta. Tym razem mocno, z potrzebą. Dźwięk zaskoczenia wyrywa się z mojego gardła, lecz ginie gdzieś po drodze. Sprawia, że Niall przyciąga mnie tylko bliżej ciepłego ciała.
Jego ręka, dotychczas pocierająca delikatnie mój policzek, teraz wbija mi krótkie paznokcie w biodro zachłannie. Nasze usta stają się wilgotniejsze, oddechy coraz gorętsze, nasze dłonie coraz bardziej i bardziej spragnione. Przerywam to, co skutkuje cichym pomrukiem niezadowolenia ze strony Nialla. Nie długo po tym, ten wyraz pretensji zmienia się w coś zupełnie przeciwnego. Wargami tworzę ścieżkę na szczęce niebieskookiego, tylko po to, by za chwilę wpić się ustami w szyję chłopaka. Nie zajmuję mi długo utworzenie purpurowego siniaka w tym miejscu, ssąc i zagryzając na przemian miękką fakturę skóry.
Do pokoju wpada więcej jasnego światła i to nie jest światło przejeżdżającego akurat samochodu. To światło z korytarza, ponieważ ktoś właśnie wszedł do pokoju. Odskakuje od Nialla jak oparzona, przez co ląduję na jego łóżku. W przejściu stoi Barbara. Jej długi cień biegnie przez podłogę, gdy sterczy zamurowana w swoich wysokich szpilkach.
- O, Jezusie - mamroczę, wlepiwszy twarz w pachnącą pościel. Myślę, że teraz powinna nad moją głową sterczeć tabliczka jak w kreskówce, z napisem "jej policzki mogą poparzyć".
- Co by się stało gdybym weszła tu za dziesięć minut? - pyta nonszalancko blondynka, przez co moje zażenowanie jeszcze bardziej się pogłębia.
- To nie jest śmieszne - wnioskuje Niall.
Chichoczę, na szczęście jest to stłumione przez materiał.
- Hope, wstań. To, że mnie nie widzisz, nie znaczy, że ja ciebie też - ton Barbary zmienia się na trochę bardziej apodyktyczny.
- Ale to jest żenujące - jęczę. Kilka sekund ciszy wystarcza, żebym jednak wstała. Niall nadal jest w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą się całowaliśmy. Czy możemy wrócić, do tej chwili, proszę?
- Mam ważną sprawę do załatwienia z tobą, Niall. I Hope, nadal nie rozmawiałyśmy od nowego roku. Ta sprawa dotyczy was obu, musimy jutro porozmawiać. Koniecznie.
Nie rozumiem dlaczego, jej słowa są pełne zmartwienia.
- O co chodzi? - marszczę brwi, błądząc wzrokiem po tej dwójce. Barbara w końcu zapala światło w pokoju. Muszę zmrużyć oczy, bo jest to aż bolesne.
- Mówiłeś jej coś? - kobieta pyta Nialla, a ten potrząsa głową. - Dobrze.
- Mówił co? Co miałeś mi powiedzieć?
- Porozmawiamy o tym jutro, w gabinecie Thomasa. Dziś jest już za późno na takie sprawy.
- Nie ma żadnej sprawy. Co to ma znaczyć? - czuję się całkiem zagubiona w tej rozmowie. - Chodzi o chorobę Nialla? Może to coś z Victorem? - zgaduję, lecz Barbara tylko patrzy na mnie zatroskana.
- Powinnaś iść już do siebie, kochana - mówi. - Nie zamartwiaj się tym.
- Nie możesz powiedzieć mi teraz? - Wbijam w nią spojrzenie. Blondynka kręci głową. - Niall?
- Ja... - zaczyna niepewnie.
- Hope idź do siebie i koniec dyskusji. Wszystkiego dowiesz się jutro.
Prycham obrażona, ale faktycznie odpuszczam. Przy drzwiach jednak zatrzymuje się, odwracam i naprawdę mam teraz gdzieś, że Barbara tu jest. Wkurzyła mnie. Szybkim krokiem wracam do niebieskookiego oraz stając na palcach, położywszy władczo dłoń na tyle jego głowy, pozostawiam pieczęć na ustach chłopaka w postaci mocnego pocałunku. Może jest on obietnicą, a może potwierdzeniem słów, które wypowiedziałam jeszcze niedawno. Na pewno którymś z tych.Trwa on na tyle krótko, że Niall nie ma szansy zareagować, ponieważ tylko chwila a po mnie nie ma już śladu w pokoju 409.
Z bloku D ulatniam się najszybciej jak mogę. Mimo wszystko, to miejsce przyprawia mnie o lekkie ciarki w dole kręgosłupa.
W moim pokoju nie ma Zee. Jej notes leży zamknięty na łóżku, szuflada w stoliku, w której trzyma papierosy jest otwarta. Paczka jest na swoim miejscu, czyli nie wyszła zapalić. Podejrzane, ponieważ to ta godzina. Wzruszam ramionami, zamykam szufladę, wyciągam z szafy rozciągnięty podkoszulek, szorty oraz ręcznik. Bez chwili przerwy dręczą mnie myśli o tym, co takiego ukrywa przede mną Barbara co ma związek z Niallem. Nie mam pojęcia. Myślałam, że wszystkie sprawy dotyczące naszej relacji i małego związku są jasne.
Wchodząc do łazienki mijam się z dziewczyną, która chodzi ze mną na angielski. Uśmiecha się do mnie przyjacielsko, czym także jej odpowiadam. Odgłos szumu wody z ostatniej kabiny wypełnia kafelkowane pomieszczenie. Zajmuję przed ostatnią, ponieważ mam z nią dobre wspomnienia.
Gorąca woda sprawia, że moja skóra się rumieni, a myśli z mojej głowy wyparowują chociaż na moment. W braniu prysznica jest coś takiego, co pozwala mi zmyć wszystkie wydarzenia z dnia i mogę położyć się do łóżka czysta, świeża i gotowa na jutrzejszy dzień. Prysznic jest jak spowiedź, ale różnica jest taka, że prysznic odpręża.
Stoję pod strumieniem patrząc na swoje stopy. Stróżki wody swobodnie obmywają moje ciało, skapują z moich rzęs, nosa i ust. Marszczę brwi, gdy widzę czerwoną wodę wirującą przy odpływie. Nieraz jest jej mniej, czasami więcej. Śledzę drogę skąd pochodzi. Ostatnia kabina.
Szybko wyłączam prysznic, jeszcze szybciej się wycieram i niezdarnie zakładam na siebie czyste ubranie. Pukam w kruchą ściankę z płyty kartonowej.
- Jest tam ktoś?
Nikt nie odpowiada. Woda nadal się leje, zaróżowiona znika w małych, okrągłych odpływach. Moje serce szaleńczo bije w klatce piersiowej.
- Halo! Otwórz drzwi...
- Hope, idź sobie! - odkrzykuje znany mi głos, zza niestabilnych drzwi.
- Zee, wszystko okay?
Odpowiedź nie nadchodzi. Tylko szum.
- Zee?
- Proszę, zostaw mnie.
Robię się jeszcze bardziej zmartwiona. Włoski na rękach unoszą mi się, tworząc gęsią skórkę. Głos dziewczyny zza drzwi jest niski, brzmi jakby płakała. Jakby coś ją bolało.
- Widziałam krew. Wszystko w porządku? - niemal przytulam się do kabiny. Słyszę szloch i mi samej zbiera się na łzy. - Zrobiłaś coś sobie?
- Nie - mówi. - Ja... Nic się nie stało.
- Potrzebujesz pomocy?
Przyjaciółka parska śmiechem. Mimo, że nie mogę jej zobaczyć jestem pewna, że to wywołało jeszcze większą porcje słonych łez.
- Otwórz drzwi Zee - proszę ją ostrożnie, miękkim tonem. - Możesz mi ufać, wiesz o tym.
Znów brak odpowiedzi. Nie znam powodu jej płaczu, ale musi być naprawdę źle skoro robi to pod prysznicem. Wiem jak to jest skulić się, z przeczuciem, że w tym miejscu nikt ci nie przeszkodzi i jesteś pozostawiony sam sobie chociaż na te kilka minut. Prysznice mają to do siebie. Nawet płacz podczas nich jest przyjemniejszy. Kiedy nie wiesz czy to łzy, czy zwykła woda wyznacza stróżki na twoich policzkach. W pewnej chwili masz przeczucie jakby ciepła ciecz obmywająca twoje uległe ciało była twoimi własnymi łzami. Całe cierpienie jakie wypłakałaś spływa po najmniejszym minimetrze skóry, po dłuższym czasie wywołując tępy ból. Prysznic jest jak spowiedź...
Po czasie woda przestaje się lać, a drzwiczki otwierają się. Zee siedzi pod ścianą, ubrana w czarną podkoszulkę i pasujące do niej bokserki. Włosy ma mokre, tak jak całe ubranie, lecz to nie jest ważne. Ważne jest to, że jej oczy są spuchnięte i zaczerwienione od płaczu, po jej udach spływa odrobina krwi z malutkich rozcięć. Nie mogę uwierzyć swoim oczom.
- O mój Boże, Zee...
- Nie odzywaj się - warczy, ocierając oczy kciukami.
Jak szybko otwieram usta, aby się jej sprzeciwić, równie szybko je zamykam, jak dociera do mnie co powiedziała. Obserwuję jak brunetka przykłada dłoń do rozcięć. Krew odbija się na jej dłoni. Dostrzegam mnóstwo blizn, które na jej brązowej skórze wyglądają trochę inaczej niż na jasnej. Są także na ramionach, kilka pod zewnętrzną stroną łokcia. Bardzo blisko grubej żyły, z której pielęgniarki zawsze pobierają krew. Uświadamiam sobie, że przecież nigdy nie widziałam Zee w koszulkach z krótkim rękawkiem. Zawsze to był sweter, lub zwyczajna długa bluzka. Ćwiczyła w nich nawet na wuefie, spała w nich. Nigdy nie przebierała się w pokoju.
Biorę głęboki oddech, by chociaż przez chwilę móc pomyśleć logicznie.
- Chodźmy stąd zanim ktoś nas znajdzie - mówię. Pomagam jej się podnieść. Zee krzywi się, jednak szybko zmienia wyraz twarzy na obojętny. - Musimy to jakoś opatrzyć...
- Nie, nie musimy - wciąga na siebie czarne leginsy, wyciera włosy w ręcznik oraz narzuca szarą bluzę z kapturem na ramiona, nie przejmując się przemoczoną bielizną.
- Chcę, żebyś ze mną porozmawiała.
Wychodzimy z łazienki. Krok Zee jest dosyć sztywny przez materiał drażniący rany. Zee zatrzymuje się, wbija błagalne spojrzenie we mnie. Dolna warga jej ust drży.
- Proszę - głos dziewczyny jest lichy - nie mów nikomu.
- Jestem pierwszą, która... - nie muszę nawet dokańczać. Zee kiwa głową gwałtownie, puszczając wszystko i rozpada się kawałek po kawałku na moich oczach. Zbieram jej ciało w swoje ramiona, do których lgnie. Nie martwię się jej przemoczonym ubraniem. Po prostu trzymam ją przez chwilę, żeby poczuła, że ma ramie, w które może się wypłakać. - Porozmawiam z tobą. Tylko proszę, nie mówi nikomu. Błagam, nie mówi Mattowi.
- On nie wie?
- Nie.
- Chodźmy do pokoju. Chcesz herbatę?
- Potrzebuję porozmawiać.
- Dobrze - szepczę, zbierając kosmyki jej włosów za ucho. - Zdejmij mokre ubranie, pójdę po herbatę.
- Hope - głos brunetki zatrzymuje mnie, w ostatnim momencie - szybko.
- Zaraz będę - obiecuje i znikam za drzwiami.
Podnosi dłoń na wysokość mojej twarzy, by przesunąć kciukiem wzdłuż policzka. Jego palce muskają moją szyję. Jest tak blisko, że mogę poczuć ciepły oddech na swoich ustach.
- Czy to w porządku? - pytam ciszej niż planowałam.
Niall kiwa głową powoli, całkiem opanowany. To jest dla mnie naprawdę zadziwiające, bo nie myślałam, że przyjmie to tak dobrze. Nie krzyczy, nie płacze, jest najzwyczajniej spokojny. Otwarty na uczucia i trochę uwagi.
Nie oczekuję od niego tego samego. Nawet na to nie czekam. Uśmiecham się w stronę chłopaka, ponieważ wiem, że naprawdę w prządku jest czuć to co czuję.
Przypomniałam sobie rozmowę z Zee, gdzie zapytała mnie, jak to jest być zakochanym. Odpowiedziałam wtedy, że nie mam pojęcia. Teraz już wiem, już mogę to opisać.
Zakochać się? To jak dryfowanie, podczas patrzenia w jego spokojne oczy. To jest to uczucie, gdy czujesz ciepło drugiego ciała, jego zapach, wsłuchujesz się w rytm jaki wybija te drugie serce. Później słyszysz szum krwi w uszach. Z każdą sekundą zatracasz się w afekcie.
Dokładnie tak jak ja teraz. Niall nie musi wyznawać mi tego samego. Wystarczy gest, czyli ujęcie mojej twarzy jak zwykł to robić, by pocałować mnie bez pośpiechu z wyczuciem. Wiem, że wypowiedzenie swoich uczuć przez blondyna nie jest czymś łatwym, dlatego będę czekać. Choćby nie wiem ile czasu mu to zajęło, ja zaczekam. Na niektóre osoby po prostu warto zaczekać.
Odpływam gdzieś daleko w momencie, w którym Niall odchyla się trochę od moich ust z charakterystycznym dźwiękiem. Posyła mi subtelne spojrzenie spod rzęs, jakby upewniał się czy wszystko jest dobrze. Nic nie mówi. Nie musi. Potakuję mu głową, sama nie będąc pewna co ten gest ma właściwie znaczyć. Może to "Tak, naprawdę się w tobie zakochałam" lub "Tak, możesz dalej mnie całować", w sumie możesz mnie całować dopóki nie utracę reszty zmysłów, myślę, a ta myśl wywołuje czerwień na mojej twarzy. Chłopak robi to, o co proszę go w podświadomości. Ponownie złącza nasze usta. Tym razem mocno, z potrzebą. Dźwięk zaskoczenia wyrywa się z mojego gardła, lecz ginie gdzieś po drodze. Sprawia, że Niall przyciąga mnie tylko bliżej ciepłego ciała.
Jego ręka, dotychczas pocierająca delikatnie mój policzek, teraz wbija mi krótkie paznokcie w biodro zachłannie. Nasze usta stają się wilgotniejsze, oddechy coraz gorętsze, nasze dłonie coraz bardziej i bardziej spragnione. Przerywam to, co skutkuje cichym pomrukiem niezadowolenia ze strony Nialla. Nie długo po tym, ten wyraz pretensji zmienia się w coś zupełnie przeciwnego. Wargami tworzę ścieżkę na szczęce niebieskookiego, tylko po to, by za chwilę wpić się ustami w szyję chłopaka. Nie zajmuję mi długo utworzenie purpurowego siniaka w tym miejscu, ssąc i zagryzając na przemian miękką fakturę skóry.
Do pokoju wpada więcej jasnego światła i to nie jest światło przejeżdżającego akurat samochodu. To światło z korytarza, ponieważ ktoś właśnie wszedł do pokoju. Odskakuje od Nialla jak oparzona, przez co ląduję na jego łóżku. W przejściu stoi Barbara. Jej długi cień biegnie przez podłogę, gdy sterczy zamurowana w swoich wysokich szpilkach.
- O, Jezusie - mamroczę, wlepiwszy twarz w pachnącą pościel. Myślę, że teraz powinna nad moją głową sterczeć tabliczka jak w kreskówce, z napisem "jej policzki mogą poparzyć".
- Co by się stało gdybym weszła tu za dziesięć minut? - pyta nonszalancko blondynka, przez co moje zażenowanie jeszcze bardziej się pogłębia.
- To nie jest śmieszne - wnioskuje Niall.
Chichoczę, na szczęście jest to stłumione przez materiał.
- Hope, wstań. To, że mnie nie widzisz, nie znaczy, że ja ciebie też - ton Barbary zmienia się na trochę bardziej apodyktyczny.
- Ale to jest żenujące - jęczę. Kilka sekund ciszy wystarcza, żebym jednak wstała. Niall nadal jest w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą się całowaliśmy. Czy możemy wrócić, do tej chwili, proszę?
- Mam ważną sprawę do załatwienia z tobą, Niall. I Hope, nadal nie rozmawiałyśmy od nowego roku. Ta sprawa dotyczy was obu, musimy jutro porozmawiać. Koniecznie.
Nie rozumiem dlaczego, jej słowa są pełne zmartwienia.
- O co chodzi? - marszczę brwi, błądząc wzrokiem po tej dwójce. Barbara w końcu zapala światło w pokoju. Muszę zmrużyć oczy, bo jest to aż bolesne.
- Mówiłeś jej coś? - kobieta pyta Nialla, a ten potrząsa głową. - Dobrze.
- Mówił co? Co miałeś mi powiedzieć?
- Porozmawiamy o tym jutro, w gabinecie Thomasa. Dziś jest już za późno na takie sprawy.
- Nie ma żadnej sprawy. Co to ma znaczyć? - czuję się całkiem zagubiona w tej rozmowie. - Chodzi o chorobę Nialla? Może to coś z Victorem? - zgaduję, lecz Barbara tylko patrzy na mnie zatroskana.
- Powinnaś iść już do siebie, kochana - mówi. - Nie zamartwiaj się tym.
- Nie możesz powiedzieć mi teraz? - Wbijam w nią spojrzenie. Blondynka kręci głową. - Niall?
- Ja... - zaczyna niepewnie.
- Hope idź do siebie i koniec dyskusji. Wszystkiego dowiesz się jutro.
Prycham obrażona, ale faktycznie odpuszczam. Przy drzwiach jednak zatrzymuje się, odwracam i naprawdę mam teraz gdzieś, że Barbara tu jest. Wkurzyła mnie. Szybkim krokiem wracam do niebieskookiego oraz stając na palcach, położywszy władczo dłoń na tyle jego głowy, pozostawiam pieczęć na ustach chłopaka w postaci mocnego pocałunku. Może jest on obietnicą, a może potwierdzeniem słów, które wypowiedziałam jeszcze niedawno. Na pewno którymś z tych.Trwa on na tyle krótko, że Niall nie ma szansy zareagować, ponieważ tylko chwila a po mnie nie ma już śladu w pokoju 409.
Z bloku D ulatniam się najszybciej jak mogę. Mimo wszystko, to miejsce przyprawia mnie o lekkie ciarki w dole kręgosłupa.
W moim pokoju nie ma Zee. Jej notes leży zamknięty na łóżku, szuflada w stoliku, w której trzyma papierosy jest otwarta. Paczka jest na swoim miejscu, czyli nie wyszła zapalić. Podejrzane, ponieważ to ta godzina. Wzruszam ramionami, zamykam szufladę, wyciągam z szafy rozciągnięty podkoszulek, szorty oraz ręcznik. Bez chwili przerwy dręczą mnie myśli o tym, co takiego ukrywa przede mną Barbara co ma związek z Niallem. Nie mam pojęcia. Myślałam, że wszystkie sprawy dotyczące naszej relacji i małego związku są jasne.
Wchodząc do łazienki mijam się z dziewczyną, która chodzi ze mną na angielski. Uśmiecha się do mnie przyjacielsko, czym także jej odpowiadam. Odgłos szumu wody z ostatniej kabiny wypełnia kafelkowane pomieszczenie. Zajmuję przed ostatnią, ponieważ mam z nią dobre wspomnienia.
Gorąca woda sprawia, że moja skóra się rumieni, a myśli z mojej głowy wyparowują chociaż na moment. W braniu prysznica jest coś takiego, co pozwala mi zmyć wszystkie wydarzenia z dnia i mogę położyć się do łóżka czysta, świeża i gotowa na jutrzejszy dzień. Prysznic jest jak spowiedź, ale różnica jest taka, że prysznic odpręża.
Stoję pod strumieniem patrząc na swoje stopy. Stróżki wody swobodnie obmywają moje ciało, skapują z moich rzęs, nosa i ust. Marszczę brwi, gdy widzę czerwoną wodę wirującą przy odpływie. Nieraz jest jej mniej, czasami więcej. Śledzę drogę skąd pochodzi. Ostatnia kabina.
Szybko wyłączam prysznic, jeszcze szybciej się wycieram i niezdarnie zakładam na siebie czyste ubranie. Pukam w kruchą ściankę z płyty kartonowej.
- Jest tam ktoś?
Nikt nie odpowiada. Woda nadal się leje, zaróżowiona znika w małych, okrągłych odpływach. Moje serce szaleńczo bije w klatce piersiowej.
- Halo! Otwórz drzwi...
- Hope, idź sobie! - odkrzykuje znany mi głos, zza niestabilnych drzwi.
- Zee, wszystko okay?
Odpowiedź nie nadchodzi. Tylko szum.
- Zee?
- Proszę, zostaw mnie.
Robię się jeszcze bardziej zmartwiona. Włoski na rękach unoszą mi się, tworząc gęsią skórkę. Głos dziewczyny zza drzwi jest niski, brzmi jakby płakała. Jakby coś ją bolało.
- Widziałam krew. Wszystko w porządku? - niemal przytulam się do kabiny. Słyszę szloch i mi samej zbiera się na łzy. - Zrobiłaś coś sobie?
- Nie - mówi. - Ja... Nic się nie stało.
- Potrzebujesz pomocy?
Przyjaciółka parska śmiechem. Mimo, że nie mogę jej zobaczyć jestem pewna, że to wywołało jeszcze większą porcje słonych łez.
- Otwórz drzwi Zee - proszę ją ostrożnie, miękkim tonem. - Możesz mi ufać, wiesz o tym.
Znów brak odpowiedzi. Nie znam powodu jej płaczu, ale musi być naprawdę źle skoro robi to pod prysznicem. Wiem jak to jest skulić się, z przeczuciem, że w tym miejscu nikt ci nie przeszkodzi i jesteś pozostawiony sam sobie chociaż na te kilka minut. Prysznice mają to do siebie. Nawet płacz podczas nich jest przyjemniejszy. Kiedy nie wiesz czy to łzy, czy zwykła woda wyznacza stróżki na twoich policzkach. W pewnej chwili masz przeczucie jakby ciepła ciecz obmywająca twoje uległe ciało była twoimi własnymi łzami. Całe cierpienie jakie wypłakałaś spływa po najmniejszym minimetrze skóry, po dłuższym czasie wywołując tępy ból. Prysznic jest jak spowiedź...
Po czasie woda przestaje się lać, a drzwiczki otwierają się. Zee siedzi pod ścianą, ubrana w czarną podkoszulkę i pasujące do niej bokserki. Włosy ma mokre, tak jak całe ubranie, lecz to nie jest ważne. Ważne jest to, że jej oczy są spuchnięte i zaczerwienione od płaczu, po jej udach spływa odrobina krwi z malutkich rozcięć. Nie mogę uwierzyć swoim oczom.
- O mój Boże, Zee...
- Nie odzywaj się - warczy, ocierając oczy kciukami.
Jak szybko otwieram usta, aby się jej sprzeciwić, równie szybko je zamykam, jak dociera do mnie co powiedziała. Obserwuję jak brunetka przykłada dłoń do rozcięć. Krew odbija się na jej dłoni. Dostrzegam mnóstwo blizn, które na jej brązowej skórze wyglądają trochę inaczej niż na jasnej. Są także na ramionach, kilka pod zewnętrzną stroną łokcia. Bardzo blisko grubej żyły, z której pielęgniarki zawsze pobierają krew. Uświadamiam sobie, że przecież nigdy nie widziałam Zee w koszulkach z krótkim rękawkiem. Zawsze to był sweter, lub zwyczajna długa bluzka. Ćwiczyła w nich nawet na wuefie, spała w nich. Nigdy nie przebierała się w pokoju.
Biorę głęboki oddech, by chociaż przez chwilę móc pomyśleć logicznie.
- Chodźmy stąd zanim ktoś nas znajdzie - mówię. Pomagam jej się podnieść. Zee krzywi się, jednak szybko zmienia wyraz twarzy na obojętny. - Musimy to jakoś opatrzyć...
- Nie, nie musimy - wciąga na siebie czarne leginsy, wyciera włosy w ręcznik oraz narzuca szarą bluzę z kapturem na ramiona, nie przejmując się przemoczoną bielizną.
- Chcę, żebyś ze mną porozmawiała.
Wychodzimy z łazienki. Krok Zee jest dosyć sztywny przez materiał drażniący rany. Zee zatrzymuje się, wbija błagalne spojrzenie we mnie. Dolna warga jej ust drży.
- Proszę - głos dziewczyny jest lichy - nie mów nikomu.
- Jestem pierwszą, która... - nie muszę nawet dokańczać. Zee kiwa głową gwałtownie, puszczając wszystko i rozpada się kawałek po kawałku na moich oczach. Zbieram jej ciało w swoje ramiona, do których lgnie. Nie martwię się jej przemoczonym ubraniem. Po prostu trzymam ją przez chwilę, żeby poczuła, że ma ramie, w które może się wypłakać. - Porozmawiam z tobą. Tylko proszę, nie mówi nikomu. Błagam, nie mówi Mattowi.
- On nie wie?
- Nie.
- Chodźmy do pokoju. Chcesz herbatę?
- Potrzebuję porozmawiać.
- Dobrze - szepczę, zbierając kosmyki jej włosów za ucho. - Zdejmij mokre ubranie, pójdę po herbatę.
- Hope - głos brunetki zatrzymuje mnie, w ostatnim momencie - szybko.
- Zaraz będę - obiecuje i znikam za drzwiami.
***
Stawiam dwa parujące kubki na stoliku między łóżkami, po czym siadam na tym współlokatorki, zakrywając nasze nogi kołdrą.
- Boli? - zaczynam naszą rozmowę od tego pytania. Chodzi mi oczywiście o rozcięcia na jej udach. Ciekawiło mnie dlaczego Zee jest w Colorado Springs, ale nigdy nie pomyślałam, że to przez cięcie się (chociaż to i tak pewnie nie jest główną przyczyną). Jeszcze bardziej szaloną myślą od tego wszystkiego jest to, że Zee nie chce żyć.
Ma tyle blizn na ciele, ile ja teraz myśli w głowie.
- Ten ból jest niemal przyjemnością - stwierdza, sięgając po kubek.
Przypomina mi się jak Thomas na pierwszym spotkaniu powiedział, że czytam książki fantasty, by uciec od rzeczywistości. Moim sposobem jest czytanie książek, sposobem Zee - sprawianie sobie bólu. Zawsze wydawało mi się, że to przereklamowane. Wbijanie sobie tępej żyletki z temperówki w skórę z błahych powodów. Nawet przypomniałam sobie jak kiedyś powiedziałam Zee, że to głupie. Jednak teraz, myśląc o tym uważam, że ja nie miałabym odwagi tego zrobić. Może dlatego, że nie chcę umierać, ale gdy ma się styczność z osobą, która chce, która to robi, zaczyna się to postrzegać całkiem inaczej. Ja i Zee nie znamy się od dawna, a już jest mi przykro z jej powodu. Chcę ją przytulać, pocieszać i wyrzucić wszystkie ostre narzędzia. Co dzieje się w głowie osób, które są ze sobą naprawdę blisko i jedna zaczyna to robić? To musi boleć. Cholernie boleć, na pewno bardziej niż bolą rozcięcia na skórze tej pierwszej. To musi być okropne poczucie winy wraz z nienawiścią oraz miłością i szczyptą troski. Niemal wybuchowa mieszanka uczuć.
- Pojechałam z mamą na zakupy urodzinowe - przyciszony głos przyjaciółki przerywa moje przemyślenia - bardzo chciałam album Spice Girls na dziewiąte urodziny, mama kupiła mi także książkę ze zbiorem wierszy. Męczyłam rodziców jeszcze miesiąc przed urodzinami o ten album. "Mamo, mamo, chce album Spice Girls! Kup mi, kup mi, kup mi!" - mówiła udając głos dziecka. Nie przerywałam jej. - W drodze powrotnej miałyśmy wypadek samochodowy - Zee zagryza wargę. - Zginęła na miejscu.
Napisała wiersz dla matki. Wiersz, którego jej mama nigdy nie przeczyta. Odwiedziła ją na cmentarzu, dlatego nie cieszyła się z tych odwiedzin. "Jestem taka zdziwiona ile nasza rodzina ma ze sobą wspólnego", powiedziała wtedy, w autobusie.
- Kiedy umarła... To bardzo bolało, z resztą sama wiesz - kontynuuje - Nie miałam oparcia w ojcu, ponieważ mnie znienawidził.
- Na pewno nie...
- Nie przerywaj mi - jej głos cały czas był chwiejny. Stała na granicy płaczu, choć nie sądzę by miała jeszcze jakiekolwiek łzy do wypłakania. - Na początku nie zwracał na mnie uwagi. Byłam jak duch. Dziecko bez rodziców, które nie potrafi nawet przyrządzić sobie nic porządnego do jedzenia, gdy tego potrzebuje.
Po roku zaczął mnie dostrzegać, ale tylko w tych złych aspektach. Skoro tatuś mówił, że jestem nieudacznicą, sierotą i... Czasami mówił, że to ja zabiłam mamę - zamyka oczy, bierze drżący oddech. - Skoro tak mówił, to musiała być prawda. Wierzyłam w każde jego słowo. Zamykał mnie w piwnicy. Bez światła, jedzenia, ani nawet wody. Początkowo tylko na godzinę, później na dzień. Nieraz siedziałam tam trzy dni, całkiem sama, płacząc krzyczałam o pomoc, robiłam pod siebie, przepraszałam za to, że zabiłam mamę. To trwało dwa i pół roku. Zamykał mnie tam przez takie głupie pierdoły jak źle ułożone naczynia w szafce.
I to jest mi tak znane jak nic innego. Victor też taki był, tylko że wobec mamy. Czepiał się najmniejszej rzeczy, lub sam sobie coś wymyślał aby mieć dobry powód by ją zlać.
- Pewnego dnia zamknął mnie tam z miską wody i jakiegoś gówna do jedzenia, jak jebanego pasa w kojcu - rozpłakała się. - Powiesił się, prawdopodobnie tego samego dnia. Spędziłam ponad tydzień w zamknięciu. Znalazł mnie sąsiad - wychudzoną, śmierdzącą od spania na we własnym gównie.
W moich oczach stają łzy, w czasie kiedy mówi. Zgarniam dziewczynę ponownie do uścisku, ponieważ nie jestem w stanie słuchać tego więcej. Nie potrafię sobie wyobrazić czegoś tak okrutnego.
- Boże - szepczę, całując czubek jej głowy. Chcę aby poczuła się bezpiecznie. Wiem, że teraz nie przytulam szesnastoletniej Zee, uśmiechniętej, zdrowej i żartującej. Przytulam samotną dziewięciolatkę, kruchą, potrzebującą miłości oraz zapewnienia, że wszystko będzie dobrze; że już niedługo będzie silną kobietą. Jestem pełna podziwu dla niej.
- Dlatego to robię. Dwa dni temu byłam na jej grobie, pierwszy raz i to wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Wszystkie jego słowa. To przekonanie, że to przeze mnie umarła - opowiada dalej przyjaciółka płacząc sucho. - Ten ból pomaga mi się rozproszyć. Nienawidzę tego robić, ale muszę. Jeśli nie, ja... oszalałabym. Ja, Hope, ja za każdym razem kiedy zgaszam światło i zamykam oczy, boje się, że obudzę się w tej piwnicy. Do dzisiaj muszę brać leki nasenne.
- Ciii, już jest dobrze kochanie - głaszcze jej wilgotne włosy. - Jestem tutaj.
Lecz ona mówi dalej, nie potrafiąc przestać.
- Czasami czuje się jakbym już była martwa. To wszystko, to gdzie jestem jest takie nierealne, po tym co przeszłam wtedy. Czasami nawet nie chce żyć, bo wiem, że na to nie zasługuję. Powinnam nie żyć, Hope. Zabiłam ją i on zabił się przeze mnie.
- To nie prawda. Nie mów tak. To wszystko są kłamstwa. Zasługujesz na wszystko co najlepsze - już sama zaczęłam płakać. - Obiecuję, zasługujesz na wszystko Zee. Jesteś wspaniałym człowiekiem.
- Dziękuję, Hope - pociąga nosem. - Chyba nie bez powodu twoja mama dała ci tak na imię.
- Co masz na myśli? - pytam.
- Dajesz nadzieję wszystkim dookoła.
I kiedy zasnęła z głową na moim ramieniu, zrozumiałam, że dziewczyna, której oczy są żywsze od siedmiu miliardów ludzi na Ziemi razem wziętych, nic nie znaczą, ponieważ cała reszta tej dziewczyny jest martwa.
Zrozumiałam, że nie tylko ona jest taką dziewczyną.
Zrozumiałam, że nie tylko ona jest taką dziewczyną.
2016-09-07
Rozdział 16
Dojazd na miejsce, gdzie będą rozgrywać się zawody w koszykówkę zajął nie więcej jak godzinę. Z pewnością było by szybciej, gdyby nie pługi śnieżne na drogach i ulice śliskie jak szkło. Mimo wszystko pogoda dokazuje. Promienie powoli zachodzącego już słońca padają prosto na twarz Zee, jednak dziewczynie zbytnio to nie przeszkadza. Jej nigdy nie przeszkadza pogoda. Jest tym typem człowieka, który nie nosi okularów przeciw słonecznych ani nie zabiera ze sobą parasolki. Kiedy pada, woli przystanąć w miejscu na chwilę, wznieść twarz do nieba i pozwalać orzeźwiającym kroplom deszczu swobodnie spływać po jej twarzy oraz obmywać włosy.
Matthew za to, siedzi cały spięty w swoim fotelu i obgryza paznokcie, a jego dłoń trzęsie się przeraźliwie. Pytam go raz, czy może ma ochotę zamienić się miejscami, ale on potrząsa gwałtownie głową nie zgadzając się. To w porządku.
Jego sąsiad obok - Brian, uparcie patrzy przez okno, nie mówi ani słowa nawet do swoich przyjaciół z drużyny, którzy wywołują kilka razy jego imię. Coś musiało się wydarzyć, to jest pewne, lecz to już nie moja sprawa do załatwienia. Pozostawię to Mattowi.
W pewnym momencie Zee otwiera swój skórzany notes i zaczyna szybko zapisywać swoje myśli. Często tak robi. Przyglądam się jak pochyłe pismo zapełnia zżółkły, delikatny papier.
- Co piszesz?
Tak naprawdę pierwszy raz pytam o jej zeszyt, pamiętnik czy jakąkolwiek pełni to funkcję. Zee ucisza mnie machnięciem ręki, uderza ołówkiem o kolano, patrzy zamyślona przez okno ze ściągniętymi brwiami, po czym zaczyna pisać dalej. Nie jestem wścibska i nie zaglądam do niej.
- Wiersz - zapisuje datę pod tym, robiąc dookoła niej małą chmurkę. - Dla mamy.
- Och.
To jest też pierwszy raz, kiedy Zee mówi coś o swojej rodzinie. Cóż, o swojej mamie, ale to już coś.
- Ta... Odwiedzę ją jutro - dziewczyna uśmiecha się smutno, nie promiennie jak zawsze.
- Nie wyglądasz jakbyś się cieszyła - zauważam. Chcę być choć trochę dyskretna, bo pewnie, chcę też wiedzieć więcej, jednak zmuszanie kogoś do gadania nie jest właściwym sposobem. Przez moją głowę przechodzi myśl, że być może Zee nigdy nie mówi o swojej rodzinie, ponieważ jej nienawidzi. Może jej matka zaszła w ciążę i obwinia za to swoje własne dziecko, więc oddała je do ośrodka z rodzinnego Hawaii aż do Colorado Springs? Nie, to bez sensu; wierszy nie pisze się dla osób, których się nienawidzi. Możliwości jest tak wiele.
Brunetka parska śmiechem.
- Jestem taka zdziwiona ile nasza rodzina ma ze sobą wspólnego - mówi.
- Zee... - patrze na nią, a ona uśmiecha się blado. Nawet kiedy jest źle ona nadal się uśmiecha. - Twój ojciec też...?
- Nie - przerywa mi szybko. - Nie on... nie. Nie o to chodzi. Nie ważne.
- To jest ważne.
- Nie rozmawiajmy o tym tutaj - proponuje, więc nie mam nic przeciwko. Wtapiam się w fotel trochę przytłoczona swoimi myślami i wyobrażeniami. - Zajmijmy się tym, że Matt właśnie rozmawia ze swoim chłopakiem - zagaduje po chwili dziewczyna.
- Ile on ma lat?
- Brian? Są chyba w tym samym wieku.
- Jesteśmy na miejscu! - Krzyczy trener, a autobus hamuje. - Wychodźcie powoli i czekajcie przed autokarem na wszystkich!
Matthew za to, siedzi cały spięty w swoim fotelu i obgryza paznokcie, a jego dłoń trzęsie się przeraźliwie. Pytam go raz, czy może ma ochotę zamienić się miejscami, ale on potrząsa gwałtownie głową nie zgadzając się. To w porządku.
Jego sąsiad obok - Brian, uparcie patrzy przez okno, nie mówi ani słowa nawet do swoich przyjaciół z drużyny, którzy wywołują kilka razy jego imię. Coś musiało się wydarzyć, to jest pewne, lecz to już nie moja sprawa do załatwienia. Pozostawię to Mattowi.
W pewnym momencie Zee otwiera swój skórzany notes i zaczyna szybko zapisywać swoje myśli. Często tak robi. Przyglądam się jak pochyłe pismo zapełnia zżółkły, delikatny papier.
- Co piszesz?
Tak naprawdę pierwszy raz pytam o jej zeszyt, pamiętnik czy jakąkolwiek pełni to funkcję. Zee ucisza mnie machnięciem ręki, uderza ołówkiem o kolano, patrzy zamyślona przez okno ze ściągniętymi brwiami, po czym zaczyna pisać dalej. Nie jestem wścibska i nie zaglądam do niej.
- Wiersz - zapisuje datę pod tym, robiąc dookoła niej małą chmurkę. - Dla mamy.
- Och.
To jest też pierwszy raz, kiedy Zee mówi coś o swojej rodzinie. Cóż, o swojej mamie, ale to już coś.
- Ta... Odwiedzę ją jutro - dziewczyna uśmiecha się smutno, nie promiennie jak zawsze.
- Nie wyglądasz jakbyś się cieszyła - zauważam. Chcę być choć trochę dyskretna, bo pewnie, chcę też wiedzieć więcej, jednak zmuszanie kogoś do gadania nie jest właściwym sposobem. Przez moją głowę przechodzi myśl, że być może Zee nigdy nie mówi o swojej rodzinie, ponieważ jej nienawidzi. Może jej matka zaszła w ciążę i obwinia za to swoje własne dziecko, więc oddała je do ośrodka z rodzinnego Hawaii aż do Colorado Springs? Nie, to bez sensu; wierszy nie pisze się dla osób, których się nienawidzi. Możliwości jest tak wiele.
Brunetka parska śmiechem.
- Jestem taka zdziwiona ile nasza rodzina ma ze sobą wspólnego - mówi.
- Zee... - patrze na nią, a ona uśmiecha się blado. Nawet kiedy jest źle ona nadal się uśmiecha. - Twój ojciec też...?
- Nie - przerywa mi szybko. - Nie on... nie. Nie o to chodzi. Nie ważne.
- To jest ważne.
- Nie rozmawiajmy o tym tutaj - proponuje, więc nie mam nic przeciwko. Wtapiam się w fotel trochę przytłoczona swoimi myślami i wyobrażeniami. - Zajmijmy się tym, że Matt właśnie rozmawia ze swoim chłopakiem - zagaduje po chwili dziewczyna.
- Ile on ma lat?
- Brian? Są chyba w tym samym wieku.
- Jesteśmy na miejscu! - Krzyczy trener, a autobus hamuje. - Wychodźcie powoli i czekajcie przed autokarem na wszystkich!
Dziesięć minut później jesteśmy już na dużej sali, z wypolerowanym parkietem, koszami po obu stronach i dużą widownią w jednej ze szkół w Colorado Springs. Zawodnicy rozgrzewają się. Matt lekko zestresowany całym zajściem objada się nachosami z ostrym sosem, po którym na pewno nie będzie mu przyjemnie. Wszyscy obserwują jak obie drużyny rozgrzewają się z pikami oraz bez nich. Brian jest osowiały, nawet na treningu nie wychodzi mu ani jeden rzut do kosza.
W pewnym momencie zastanawiam się, jakim cudem taki karzełek dostał się do drużyny koszykarskiej?
- Myślałem, że popatrzę jak Brian gra - dąsa się Matthew. Brian za rozkazem trenera siada na ławce.
- Też na to liczyłam. O czym rozmawialiście?
- Pamiętasz jak powiedziałem ci, że Brian zerwał ze swoją dziewczyną? - pyta rzucając mi krótkie spojrzenie, po czym wpycha kilka nachosów do ust.
- Tak.
- Z czego się śmiejesz?
- Wyglądasz trochę jak chomik - chichoczę.
Matthew wywraca oczami i wzdycha, więc kilka okruchów ląduje na jego spodniach i bluzie. Przełyka porządnie całą zawartość ust. Dźwięk gwizdku, rozpoczynający mecz odbija się od ścian dużej hali.
- Wygląda na to, że to nie on zerwał z nią.
- Auć.
- Ta. Więc, ona zerwała z nim. No, a dzisiaj dowiedział się, dlaczego właściwie to zrobiła.
- Dlaczego?
- Tego nie wiem. Powiedział tylko, że to nie mój interes, i że nie chce o tym gadać.
- Nie ma się co dziwić - przyznaję - pewnie ma złamane serce, biedaczek.
- Obrzydza mnie myśl o tym, że mógł być w niej w ogóle zakochany - parska ponownie, zaraz później jego sylwetka prostuje się, a on szczerzy. - Wiesz co mi powiedział?
- Pewnie, że wiem.
- Powiedział, że do tego wszystkiego ma problemy z matematyką w szkole, no to ja do niego "hej, jestem dobry z matmy, mogę ci pomóc", na co on "serio, zrobiłbyś to?" i się zgodziłem, oczywiście całkiem nonszalancko, luzacko i profesjonalnie, jak to ja.
- Przecież jesteś taki wyluzowany przy nim! - mówię z sarkastycznym przekonaniem.
Bijemy brawo razem z resztą widowni, kiedy w koszu ląduje już trzecia piłka dla naszej drużyny.
- Czyli będziesz dawać mu korki z matmy.
- Będę jego nauczycielem - potwierdza Matt z podbródkiem uniesionym wysoko.
- Będzie do ciebie mówić - nachylam się bliżej niego i szepcę: - Proszę Pana?
Matthew faktycznie wzdryga się na to. Policzki zalewają mu się różem, dolna warga ust zostaje uwięziona między zębami.
- Boże - wzdycha chłopak, chowając twarz w dłoniach. - Przestań być taka.
Mimo mojego śmiechu słucham się jego prośby i nie mówię już nic. Oglądam z ekscytacją mecz, dojadając z Zee resztki nachosów, których Matt nie zmieścił. Dobiega koniec pierwszych dziesięciu minut gry. Spoceni zawodnicy schodzą z boiska by napić się wody. Brian podaje im tylko ręczniki z obojętnym wyrazem twarzy.
- Idę poszukać toalety - oznajmia Matthew, po czym niezgrabnie wychodzi z ławki i znika za bocznymi drzwiami. Jak na razie nasza drużyna przegrywa kilkoma punktami.
- Przegramy czy wygramy?
- Jeśli wygramy, kupisz mi czekoladowe ciastka, te z orzeszkami - wyzywam współlokatorkę na pojedynek. Przypominam sobie dzień, kiedy razem z Gregiem, moim sąsiadem, ukradliśmy paczkę tych ciasteczek ze stacji benzynowej. Był letni dzień. Gorące, ciężkie powietrze zwiastowało ulewę, a my siedzieliśmy przy spokojnie płynącej rzece, po wiaduktem gdzie nikt nie mógł nas znaleźć, z ustami brudnymi od czekolady i klejącymi się palcami.
- To te, które sprzedają na stacjach benzynowych? - pyta Zee.
- Właśnie te.
- Jeśli przegramy, ukradniesz Thomasowi jego Marlboro, z szuflady w jego biurku.
- Umowa stoi. - Zakładamy się, łącząc tłuste od nachosów dłonie w żelaznym uścisku.
Następne minuty meczu rozpoczynają się. Wysocy nastolatkowie walczą o piłkę z pełnym profesjonalizmem oraz zgrabnością. Może to za dużo powiedziane. Dobrze im idzie.
Rzucam okiem na Zee, która ze stoickim spokojem śledzi postępowania koszykarzy. Jest naprawdę piękna, więc zaczynam się zastanawiać jakim cudem nie ma nikogo u swojego boku. Oczywiście, jest Matt i od niedawna jestem ja, jednak nikt, kto zgarnąłby ją w ramiona i pocałował gdy byłaby w potrzebie. Myślę, czy nie brakuje jej tego, czy ona myśli o tym czasami. Dlaczego, taka piękna dziewczyna nie pokochała jeszcze nikogo?
- Zee?
- No? - obraca głowę w moją stronę. Patrzę na jej nieskazitelną, brązową skórę, ostry zarys brwi i włosy, które w nieładzie odgarnęła na lewe ramię. Wydaje się, jakby brąz jej oczu bezustannie poruszał się, uwieziony między czarnymi obrączkami. Ciemne fale rozbijają się o nie, połyskując drobinkami złota. Jej oczy są żywe.
- Nie ważne - unoszę kąciki ust w uśmiechu Mona Lisy. Zee marszczy brwi ze zwyczajnym "okay" nie zagłębiając się w to, wyjątkowo cicha dzisiaj.
Matt wraca z toalety, dopiero gdy kolejne dziesięć minut meczu prawie się kończy, a nasza drużyna wychodzi na prowadzenie.
- Skopiemy im dupę! - woła Matthew. Pan Lynch posyła mu karcące spojrzenie, znad prac, które właśnie w tej chwili sprawdza. - Bo skopiemy, co nie? - zwraca się do nas, po czym siada na swoim poprzednim miejscu.
- Jeśli tak to mamy gwarantowane ciastka od Zee.
W pewnym momencie zastanawiam się, jakim cudem taki karzełek dostał się do drużyny koszykarskiej?
- Myślałem, że popatrzę jak Brian gra - dąsa się Matthew. Brian za rozkazem trenera siada na ławce.
- Też na to liczyłam. O czym rozmawialiście?
- Pamiętasz jak powiedziałem ci, że Brian zerwał ze swoją dziewczyną? - pyta rzucając mi krótkie spojrzenie, po czym wpycha kilka nachosów do ust.
- Tak.
- Z czego się śmiejesz?
- Wyglądasz trochę jak chomik - chichoczę.
Matthew wywraca oczami i wzdycha, więc kilka okruchów ląduje na jego spodniach i bluzie. Przełyka porządnie całą zawartość ust. Dźwięk gwizdku, rozpoczynający mecz odbija się od ścian dużej hali.
- Wygląda na to, że to nie on zerwał z nią.
- Auć.
- Ta. Więc, ona zerwała z nim. No, a dzisiaj dowiedział się, dlaczego właściwie to zrobiła.
- Dlaczego?
- Tego nie wiem. Powiedział tylko, że to nie mój interes, i że nie chce o tym gadać.
- Nie ma się co dziwić - przyznaję - pewnie ma złamane serce, biedaczek.
- Obrzydza mnie myśl o tym, że mógł być w niej w ogóle zakochany - parska ponownie, zaraz później jego sylwetka prostuje się, a on szczerzy. - Wiesz co mi powiedział?
- Pewnie, że wiem.
- Powiedział, że do tego wszystkiego ma problemy z matematyką w szkole, no to ja do niego "hej, jestem dobry z matmy, mogę ci pomóc", na co on "serio, zrobiłbyś to?" i się zgodziłem, oczywiście całkiem nonszalancko, luzacko i profesjonalnie, jak to ja.
- Przecież jesteś taki wyluzowany przy nim! - mówię z sarkastycznym przekonaniem.
Bijemy brawo razem z resztą widowni, kiedy w koszu ląduje już trzecia piłka dla naszej drużyny.
- Czyli będziesz dawać mu korki z matmy.
- Będę jego nauczycielem - potwierdza Matt z podbródkiem uniesionym wysoko.
- Będzie do ciebie mówić - nachylam się bliżej niego i szepcę: - Proszę Pana?
Matthew faktycznie wzdryga się na to. Policzki zalewają mu się różem, dolna warga ust zostaje uwięziona między zębami.
- Boże - wzdycha chłopak, chowając twarz w dłoniach. - Przestań być taka.
Mimo mojego śmiechu słucham się jego prośby i nie mówię już nic. Oglądam z ekscytacją mecz, dojadając z Zee resztki nachosów, których Matt nie zmieścił. Dobiega koniec pierwszych dziesięciu minut gry. Spoceni zawodnicy schodzą z boiska by napić się wody. Brian podaje im tylko ręczniki z obojętnym wyrazem twarzy.
- Idę poszukać toalety - oznajmia Matthew, po czym niezgrabnie wychodzi z ławki i znika za bocznymi drzwiami. Jak na razie nasza drużyna przegrywa kilkoma punktami.
- Przegramy czy wygramy?
- Jeśli wygramy, kupisz mi czekoladowe ciastka, te z orzeszkami - wyzywam współlokatorkę na pojedynek. Przypominam sobie dzień, kiedy razem z Gregiem, moim sąsiadem, ukradliśmy paczkę tych ciasteczek ze stacji benzynowej. Był letni dzień. Gorące, ciężkie powietrze zwiastowało ulewę, a my siedzieliśmy przy spokojnie płynącej rzece, po wiaduktem gdzie nikt nie mógł nas znaleźć, z ustami brudnymi od czekolady i klejącymi się palcami.
- To te, które sprzedają na stacjach benzynowych? - pyta Zee.
- Właśnie te.
- Jeśli przegramy, ukradniesz Thomasowi jego Marlboro, z szuflady w jego biurku.
- Umowa stoi. - Zakładamy się, łącząc tłuste od nachosów dłonie w żelaznym uścisku.
Następne minuty meczu rozpoczynają się. Wysocy nastolatkowie walczą o piłkę z pełnym profesjonalizmem oraz zgrabnością. Może to za dużo powiedziane. Dobrze im idzie.
Rzucam okiem na Zee, która ze stoickim spokojem śledzi postępowania koszykarzy. Jest naprawdę piękna, więc zaczynam się zastanawiać jakim cudem nie ma nikogo u swojego boku. Oczywiście, jest Matt i od niedawna jestem ja, jednak nikt, kto zgarnąłby ją w ramiona i pocałował gdy byłaby w potrzebie. Myślę, czy nie brakuje jej tego, czy ona myśli o tym czasami. Dlaczego, taka piękna dziewczyna nie pokochała jeszcze nikogo?
- Zee?
- No? - obraca głowę w moją stronę. Patrzę na jej nieskazitelną, brązową skórę, ostry zarys brwi i włosy, które w nieładzie odgarnęła na lewe ramię. Wydaje się, jakby brąz jej oczu bezustannie poruszał się, uwieziony między czarnymi obrączkami. Ciemne fale rozbijają się o nie, połyskując drobinkami złota. Jej oczy są żywe.
- Nie ważne - unoszę kąciki ust w uśmiechu Mona Lisy. Zee marszczy brwi ze zwyczajnym "okay" nie zagłębiając się w to, wyjątkowo cicha dzisiaj.
Matt wraca z toalety, dopiero gdy kolejne dziesięć minut meczu prawie się kończy, a nasza drużyna wychodzi na prowadzenie.
- Skopiemy im dupę! - woła Matthew. Pan Lynch posyła mu karcące spojrzenie, znad prac, które właśnie w tej chwili sprawdza. - Bo skopiemy, co nie? - zwraca się do nas, po czym siada na swoim poprzednim miejscu.
- Jeśli tak to mamy gwarantowane ciastka od Zee.
- Proszę, tylko nie Oreo.
Dwa dni później, Zee wraca z domu rodzinnego, z paczką pysznych ciasteczek o smaku dzieciństwa. Jemy je we czwórkę, oglądamy Say Yes to the Dress w pustej świetlicy. Znudzony Niall leży na kanapie z głową na moich kolanach. Zee od czasu do czasu komentuje głupie zachowania koleżanek panny młodej. Matthew śpi na siedząco z głową odrzuconą na kanapę. Ma zdjęte okulary, dlatego jego fioletowe cienie pod oczami są bardzo widoczne. Cała twarz chłopaka wyraża błogość z umysłem pogrążonym w głębokim śnie. Parskam śmiechem, ponieważ szpiczaste usta trochę się rozchylają. Pstrykam Nialla w ramię, aby spojrzał na to co zamierzam zrobić. Sięgam ręką do twarzy bruneta i bawię się przez chwilę jego dolną wargą. Niall nie potrafi chichotać, więc śmieje się, co wywołuje też śmiech u Zee. Później, palcem unoszę i tak zadarty już czubek nosa Matta.
- Odwal się - mamrocze zachrypniętym głosem chłopak.
- Jest środek dnia, a ty śpisz.
- Jest siedemnasta, Zee - mówi.
- Co masz zamiar robić w nocy?
- A co cie to obchodzi - Matthew rzuca jej ostre spojrzenie, stanąwszy na proste nogi wychodzi z pomieszczenia.
Patrzymy z Zee na siebie w oniemieniu.
- Wow.
- Co to było? - dziewczyna marszczy się.
- Pewnie ma gorszy dzień - prostuję.
- Może to coś z tym chłopakiem? - sugeruje Niall.
- Brian?
Niall podnosi się i kiwa głową.
- Taa... To możliwe. - W chwili gdy Zee to mówi, do świetlicy wchodzi Patric. Bez słowa zajmuje miejsce na drugiej kanapie, a w pokoju zapada dziwna cisza.
- Myślę, że powinniśmy iść - ogłaszam bardziej zgaszonym głosem. Patric spogląda na mnie i pozostałą dwójkę, po czym sięga do stolika po pilot do telewizora.
- Tak, najlepiej idźcie do diabła - mamrocze chłopak, przełączając program na jakieś motoryzacyjne gówno.
Wychodzimy z pokoju pomalowanego na jasny niebieski, na szary korytarz. Jest całkiem pusto o tej godzinie. W sobotni wieczór wszyscy spędzają czas w swoich pokojach.
- Idę z Niallem. Będę później - mówię na odchodne przyjaciółce, by pociągnąć Nialla w stronę bloku D do jego pokoju.
Po drodze spotykamy dziewczynę. Ma czarne, długie i rozchełstane włosy opadające nieposłusznie na jej bladą twarz. Cała postać jest posępna, ubrana w długą do kostek koszulę nocną. Dłoń o kościstych palcach położyła płasko na ścianie, aby oprzeć się trochę. Ciało nieznajomej trzęsie się przeraźliwie.
- Niall - ciągnę jego rękaw, niemo prosząc o uwagę chłopaka. - Niall, czy wszystko z nią w porządku?
- Z nią?
Cichutko potwierdzam, nie chcąc spłoszyć dziewczyny.
- Zawsze taka jest - blondyn wzrusza ramionami. - Zdaje się, że wyszła na spacer. Nie ma się czym przejmować.
- Och.
Niall zamyka drzwi swojego pokoju, kiedy jesteśmy już w środku. Podchodzę do okna wyglądając na pustą ulicę. Na dworze jest już ciemno. Niall zapala małą lampkę stojącą na stoliku, więc jego pokój rozjaśnia się choć trochę. Światło jest słabe lecz wystarczające.
- Nie masz czasami wrażenia, że to miejsce nie jest dla ciebie? - zadaję pytanie, które już od jakiegoś czasu nurtowało moją głowę. Spoglądam na chłopaka, którego twarz jest oświetlona lekką poświatą.
- Ośrodek?
- Nie, raczej... psychiatryk. No wiesz, jesteś całkiem normalny jak dla mnie - uśmiecham się do niego w miedzy czasie zaciskając piąstki na jego swetrze. Nadal jest trochę wyższy i gdy stoimy tak blisko muszę zadrzeć głowę w górę. - Co? - pytam, gdy marszczy swoje brwi.
- Jestem normalny dla ciebie, bo się do mnie przyzwyczaiłaś - twierdzi ze wzruszeniem ramion. Udaje obojętnego, jednak w niebieskich oczach mogę dostrzec smutek.
- Co masz na myśli?
- Po prostu, na początku tak nie uważałaś. Pamiętasz jak pytałaś, co mi dolega?
Studiuję wzrokiem delikatne rysy twarzy blondyna i każdą zmarszczkę, która pojawia się w chwili gdy mówi. Niall stoi nieruchomo z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała oraz głową spuszczoną ku dołowi. Nie patrzy na mnie, chyba trochę onieśmielony moim gapieniem się.
Kiwam głową. Tak, pamiętam. Kładę jego ręce na swoich biodrach, co przykuwa uwagę chłopaka.
- Wtedy tak nie myślałaś - kontynuuje - że jestem normalny.
- Wyciągnęłam cię spod lodowatego prysznica, co miałam myśleć? - wymuszam w sobie śmiech.
- Tak, ale później...
- Może i masz rację - tym razem to ja podrzucam ramionami - ale na pewno się do ciebie nie przyzwyczaiłam.
- Nie?
Moje serce zaczyna bić tak bardzo mocno. Chyba zaraz wyrwie się z klatki piersiowej prosto w dłonie niebieskookiego, przez słowa, które chcę mu powiedzieć.
- Nie - szepczę.
I nagle zdaje sobie sprawę, że to może wcale nie słowa, które chcę mu powiedzieć wywołały mój mały zawał serca lecz obawa przed reakcją Nialla.
- Nie przyzwyczaiłam się, tylko po prostu zakochałam w tobie - mówiąc to drżącym głosem, nie patrzę na niego. Dopiero po tym wyznaniu mogę podnieść wzrok, całkiem niepewna ze związanym żołądkiem.
Reakcja Nialla nie jest tym, czego się spodziewałam.
- Tak, najlepiej idźcie do diabła - mamrocze chłopak, przełączając program na jakieś motoryzacyjne gówno.
Wychodzimy z pokoju pomalowanego na jasny niebieski, na szary korytarz. Jest całkiem pusto o tej godzinie. W sobotni wieczór wszyscy spędzają czas w swoich pokojach.
- Idę z Niallem. Będę później - mówię na odchodne przyjaciółce, by pociągnąć Nialla w stronę bloku D do jego pokoju.
Po drodze spotykamy dziewczynę. Ma czarne, długie i rozchełstane włosy opadające nieposłusznie na jej bladą twarz. Cała postać jest posępna, ubrana w długą do kostek koszulę nocną. Dłoń o kościstych palcach położyła płasko na ścianie, aby oprzeć się trochę. Ciało nieznajomej trzęsie się przeraźliwie.
- Niall - ciągnę jego rękaw, niemo prosząc o uwagę chłopaka. - Niall, czy wszystko z nią w porządku?
- Z nią?
Cichutko potwierdzam, nie chcąc spłoszyć dziewczyny.
- Zawsze taka jest - blondyn wzrusza ramionami. - Zdaje się, że wyszła na spacer. Nie ma się czym przejmować.
- Och.
Niall zamyka drzwi swojego pokoju, kiedy jesteśmy już w środku. Podchodzę do okna wyglądając na pustą ulicę. Na dworze jest już ciemno. Niall zapala małą lampkę stojącą na stoliku, więc jego pokój rozjaśnia się choć trochę. Światło jest słabe lecz wystarczające.
- Nie masz czasami wrażenia, że to miejsce nie jest dla ciebie? - zadaję pytanie, które już od jakiegoś czasu nurtowało moją głowę. Spoglądam na chłopaka, którego twarz jest oświetlona lekką poświatą.
- Ośrodek?
- Nie, raczej... psychiatryk. No wiesz, jesteś całkiem normalny jak dla mnie - uśmiecham się do niego w miedzy czasie zaciskając piąstki na jego swetrze. Nadal jest trochę wyższy i gdy stoimy tak blisko muszę zadrzeć głowę w górę. - Co? - pytam, gdy marszczy swoje brwi.
- Jestem normalny dla ciebie, bo się do mnie przyzwyczaiłaś - twierdzi ze wzruszeniem ramion. Udaje obojętnego, jednak w niebieskich oczach mogę dostrzec smutek.
- Co masz na myśli?
- Po prostu, na początku tak nie uważałaś. Pamiętasz jak pytałaś, co mi dolega?
Studiuję wzrokiem delikatne rysy twarzy blondyna i każdą zmarszczkę, która pojawia się w chwili gdy mówi. Niall stoi nieruchomo z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała oraz głową spuszczoną ku dołowi. Nie patrzy na mnie, chyba trochę onieśmielony moim gapieniem się.
Kiwam głową. Tak, pamiętam. Kładę jego ręce na swoich biodrach, co przykuwa uwagę chłopaka.
- Wtedy tak nie myślałaś - kontynuuje - że jestem normalny.
- Wyciągnęłam cię spod lodowatego prysznica, co miałam myśleć? - wymuszam w sobie śmiech.
- Tak, ale później...
- Może i masz rację - tym razem to ja podrzucam ramionami - ale na pewno się do ciebie nie przyzwyczaiłam.
- Nie?
Moje serce zaczyna bić tak bardzo mocno. Chyba zaraz wyrwie się z klatki piersiowej prosto w dłonie niebieskookiego, przez słowa, które chcę mu powiedzieć.
- Nie - szepczę.
I nagle zdaje sobie sprawę, że to może wcale nie słowa, które chcę mu powiedzieć wywołały mój mały zawał serca lecz obawa przed reakcją Nialla.
- Nie przyzwyczaiłam się, tylko po prostu zakochałam w tobie - mówiąc to drżącym głosem, nie patrzę na niego. Dopiero po tym wyznaniu mogę podnieść wzrok, całkiem niepewna ze związanym żołądkiem.
Reakcja Nialla nie jest tym, czego się spodziewałam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)