2016-12-20

Podziękowania, Podsumowanie

Chcę zacząć od podsumowania tego fanfika. Było to moje chyba trzecie, pełnometrażowe ff, które opublikowałam w internecie i muszę powiedzieć, że było najlepszym co napisałam. Jestem z niego zadowolona i naprawdę nie miałam takiego odzewu jeszcze nigdy. Na tę chwilę wyświetlenia na blogu wynoszą ponad 7,5 tysiąca, a odsłon na wattpadzie ponad 2 tysiące co daje nam ponad 9 tysięcy wyświetleń  + 271 głosów oddanych na wattpadzie!!!!
Wiem, że to nie dużo w porównaniu do innych, ale nie chcę się porównywać i jestem wdzięczna nawet za krótkie zerknięcie na moją pracę. Włożyłam w tą opowieść całe swoje serce, płakałam i ekscytowałam się opisując historie bohaterów.

Dziękuję każdej osóbce, która przeżywała to razem ze mną. Jestem taka szczęśliwa, że udało mi się uzyskać kilkoro stałych czytelników, którzy angażowali się i powiedzieli (napisali) tyle wspaniałych, krzepiących słów w moją stronę, ale także tym cichym aniołkom, których głosy widziałam pod każdym rozdziałem i uśmiechałam się do telefonu jak głupia. Jesteście wspaniali, naprawdę.

Chcę powiedzieć, że to opowiadanie niosło ze sobą szczególne przesłanie. Opisy doświadczeń bohaterów nie zostały wyssane z palca, ponieważ takie sytuacje naprawdę mają miejsce na świecie, choć może nam się wydawać, że nas to nie dotyczy. Zwracajcie uwagę na drugiego człowieka, kochani. Pomagajcie i bądźcie po prostu dobrymi ludźmi, ponieważ na miejscu moich fikcyjnych postaci może być każdy, nawet my, jeśli nasze życie potoczy się nie tak jak powinno. Nieście ze sobą miłość, ponieważ jest ona teraz szczególnie potrzebna temu światu.

Kiedy zaczęłam publikować to opowiadanie, marzyłam o wydaniu go jako książki. Nie wiem czy nadal tego chcę, wydaje mi się, że jest to nadal za słabe, jednak będę rozwijać się w tym kierunku, pisać do wydawnictw i brnąć za swoimi marzeniami, ponieważ Wy, kochani dodaliście mi takich sił jak jeszcze nikt nigdy. Dziękuję, szczerze dziękuję.

Kocham Was,
Wasza Karmen xx

PS.
Muszę Was zaprosić do czytania mojego nowego fanfiction "Ogród", który tym razem jest o Beyonce i o Rihannie! Jest całkiem inny niż Zamknięci, więc nie powinien Was znudzić.

2016-11-23

Epilog

Matthew

Czuję niezwykłą ulgę, dreszcze, które biegną wzdłuż mojego kręgosłupa. Błogi uśmiech chyba przysłania mi całą część twarzy, gdy w brudnym pokoju z zaciągniętymi roletami wciągam do nosa kolejną, białą kreskę za pomocą dolara. Nachodzi mnie nieodparta ochota kichnięcia, lecz udaje mi się to skutecznie powstrzymać. Włączam głośną muzykę, kładę się na łóżku, zapominając o istniejącym świecie. Mam wrażenie jakbym unosił się ponad ziemią, nie dużo, wystarczająco. Kocham to. Nie czuje się tak po niczym innym, chociaż mam marzenie, ukryte głęboko w najciemniejszych kątach swojej podświadomości. Marzenie o tym, aby patrzeć w oczy jakiegoś człowieka i czuć się właśnie w ten sposób, by jedynym wspomagaczem były nasze uczucia i one sprawiały, że unoszę się nad ziemią. Nie dużo... wystarczająco. Czy to nie byłoby piękne? Usłyszeć głos, który wywołuje takie same dreszcze jak po wciągnięciu kreski. Chciałbym kiedyś uzależnić się od kogoś w ten sposób. To sprawia, że powątpiewam w takie doznania. Można się w ogóle zakochać? Czy to coś istnieje, czy jest tylko tworem naszych chorych umysłów?
Nie uzyskam odpowiedzi na te pytania, ponieważ ktoś jak zawsze musi mi w tym przeszkodzić. Nawet nie muszę na nią patrzeć. Wchodzi cicho do pokoju, ścisza muzykę na głośnikach, po czym skrzeczenie fotela na kółkach roznosi się po małym pomieszczeniu.
- Matt, zadam ci pytanie, dobrze? - pyta. Jej głos przesiąknięty jest łzami. Nadal nie patrzę w stronę kobiety, bo to bardzo by mnie osłabiło. - Czy ty w ogóle darzysz mnie jakimiś uczuciami?
Marszczę brwi. Przekręcam głowę w bok, by ujrzeć opuchnięte i zaczerwienione oczy swojej matki. Coś ściska mnie w żołądku, przypominając o takich zwykłych ludzkich uczuciach... poczucie winy, empatia.
- Kocham cię. - Wraz z moimi słowami, więcej słonej cieczy samoistnie wypływa spod jej powiek. - Dlaczego płaczesz?
- Ponieważ wiem, że kłamiesz - niemal szepcze.
Czuje jakby moje serce rozrywało się na dwa kawałki.
- Nie rozumiem dlaczego to robisz - kontynuuje. - Jestem złą matką? Jest ci źle, masz jakiś problem?
Unoszę się do pozycji siedzącej, by wziąć drżące dłonie brunetki w swoje.
- Nie potrafię tego zrozumieć. Przynosisz wstyd dziewczynkom i mi... Ludzie o nas plotkują. Chcę dla ciebie jak najlepiej i ja... Kocham cię, jesteś moim synkiem, powiedz co robię źle, a się poprawię, tylko proszę - wbija zachłanne spojrzenie we mnie - proszę, przestań się tak krzywdzić. 
Zgarniam kruchą sylwetkę mamy w ramiona, bo tylko to mogę zrobić.
- Wiesz, słyszałem, że w Kolorado, jest taki ośrodek - zaczynam. - Mają tam oddział dla osób uzależnionych... Pomyślałem, że długoterminowe leczenie by mi pomogło. Naprawdę nie chcę cię krzywdzić, przysięgam - mówię cicho, usiłując uspokoić drżące ciało. Mama kiwa głową przyznając mi rację i jeszcze bardziej tuląc się do mnie. - Przepraszam.


Spotkanie jego ciepłych ust jest czymś, o czym marzyłem odkąd pamiętam. Nie ma na świecie lepszego uczucia od całowania osoby, którą rzeczywiście chcesz całować, oraz która ma wzajemne zamiary wobec ciebie. Przysięgam, że unoszę się nad ziemią, czując do szaleństwa. Wystarczająco.
Śmieje się, kiedy Brian zębami lekko skubie moją dolną wargę, bo właśnie gniazdo motyli eksploduje z moim brzuchu. Muszę nachylać się do dołu, żeby prawidłowo potrzeć nasze nosy o siebie i naprawdę trudno jest mi uwierzyć, że to w ogóle ma miejsce. Wtedy uświadamiam sobie, jak wiele mogłem stracić, a dzięki osobom wokół mnie, o wiele więcej zyskałem. Nie chcę wracać do przeszłości nigdy więcej. Zostanę tu, póki mogę spoglądać w oczy, wpatrujące się w mnie z uczuciem.





Zee

Dzisiaj ma pojawić się moja nowa współlokatorka. Cieszę się, ponieważ podobno jest w moim wieku, co jest miłą odmianą. Zawsze trafiały mi się młodsze koleżanki. Z takimi nie mogłam rozmawiać na poważnie, bo one niczego nie rozumiały.
Czekam na nową, słuchając muzyki. Specjalnie na tę okazję uprzątnęłam z grubsza pokój i nawet przygotowałam jej łóżko. W moich słuchawkach rozbrzmiewa melodia najłagodniejszych utworów Metalliki, uderzam nogami o materac i oglądam swoje paznokcie. Między końcem jednego utworu, a początkiem drugiego dochodzą mnie głosy z zewnątrz, więc odwracam się w stronę drzwi. Barbara, której nie znam zbyt dobrze, ale słyszałam wiele dobrego o niej i dziewczyna. Moja współlokatorka, ubrana w najzwyklejsze czarne jeansy z dziurami na kolanach i najprostszą, szarą bluzkę z krótkim rękawkiem. Jej proste, w odcieniu ciemnego blondu, długie włosy okalają zgrabnie twarz oraz zasłaniają dekolt. Z twarzy wydaje się naprawdę sympatyczna i choć mogę zauważyć lekką panikę w brązowych oczach, gdy Barbara zostawia nas same nie zmieniam swoich odczuć. Przyglądam się sylwetce nastolatki bacznie, próbując znaleźć coś dziwnego, jednak wszystko w tej skromnej osóbce wydaje się być w porządku. 
Wskazuje jej łóżko w przyjaznym geście. Ta chwieje się na swoich stopach, usiadłszy na materacu, przesuwa subtelnie dłonią po pościeli.
- Jestem Zee. Przez dwa E - uśmiecham się szeroko, w nadziei iż dostanę równie miłą i normalną odpowiedź.
- Hope, miło cię poznać.



Zdaje się, że ja nigdy nie zasługiwałam na nic dobrego. Nawet dobre zakończenia nie są dla mnie, a człowiek w swoim życiu ma ich naprawdę sporo. Zakończenie szkoły, umowy, związku, młodości. Moim jedynym (dobrym) może być już chyba tylko śmierć. Dosyć drastyczne, brzmi to jak sentencja typowej nastolatki. Nie jest to niczym dziwnym, w końcu jestem jedną z nich.
Zakończenie rozdziału pod tytułem "Ośrodek", dla mojej współlokatorki... najprawdziwszej przyjaciółki jaką miałam, też nie jest jak z bajki. Ubolewam nad tym strasznie, bo nie będę miała w kogo ramię płakać wieczorem i skryć się pod obcą kołdrę, czując ciepło drugiego ciała. Chyba, że wcale nie będę musiała tego robić.
Kocham ją. To tak strasznie mnie bolało, kiedy patrzyłam jak błogo roześmiana z wypiekami na twarzy i iskierkami w oczach wracała od swojego chłopaka. Gdy mówiła o nim, z adoracją i opowiadała, o jego pierwszym razie z nią... Uśmiechałam się, żartowałam, dopingowałam jej, w tej samej chwili czując, jak serce rozpada mi się na coraz mniejsze części. Pragnęłam, by ktoś zachwycał się tak mną, mówił o mnie z podekscytowaniem, zasypiał mając w myślach tylko mnie. A najbardziej chciałam, żeby ona zasypiała myśląc o mnie...
Zakochiwałam się w niej z każdym dniem coraz bardziej. Wiedziałam, że to nie mogło się udać - nigdy się nie dowiedziała i uświadomiłam sobie, że wszystko co mówił mi ojciec za dziecka, było prawdą. Pomijając sam fakt śmierci mamy, powtarzał, że nigdy już nie zaznam miłości, że jestem nieudacznicą, oraz że zasługuję tylko na cały ból tego świata.
Wszystkie te oskarżenia stały się genezą mojego bytu, ale jeszcze chwilka... moment i poczuje ulgę. Potrzebuję tego teraz jak nigdy. Marzę żeby Hope, była szczęśliwa z Niallem, jednocześnie pragnę całować jej usta do czerwoności.
Wraz z coraz cięższymi powiekami, czuje się coraz lżej. Nie jestem w stanie nawet zrobić kolejnego nacięcia, pogłębić rany stępioną już żyletką. Chyba nie muszę, czuję jak unoszę się nad ziemią, nie dużo... wystarczająco. Później szum lejącej się wody ustaje. Ciemność, której zawsze się tak obawiałam, teraz staje się azylem, którego nie śmiem opuścić; nie opuszczę już nigdy.





Barbara


- Długo jeszcze? - pyta zniecierpliwiony czternastolatek, gdy nakładam mu farbę na końcówki włosów.
- Jeszcze chwila. I tak musisz trochę poczekać, żeby włosy się zafarbowały - uśmiecham się pod nosem i przyglądam się jego odbiciu w lustrze.
Pracuję w ciszy nad głową chłopaka, zastanawiam się, dlaczego w ogóle chciał to zrobić.
- Auć - słyszę syk z jego strony. Spoglądam na dłonie nastolatka, bawiące się nożyczkami.
- Niall - wzdycham. - Nie baw się tym.
- Krew mi leci - stwierdza. Chcę mi się śmiać, ale powstrzymuję to i zamiast tego, robię mu opatrunek na przeciętego palca kawałkami papierowego ręcznika.
- Gdzie podział się twój anioł stróż?
- Kto to? - pyta.
- To... taki pomocnik Boga, który chroni cię, przed złem - tłumaczę -  żeby nie stało ci się nic niedobrego.
- Och... Można go zobaczyć?
- Uciskaj - zwracam mu uwagę.
- Boli - marudzi. - To można?
- Czasami, pojawia się w postaci innego człowieka. Każdy ma swojego anioła stróża, który nas ratuje.




Hope

Nastaje krótka cisza między nami, dopóki chłopiec nie zbiera się na odwagę, by zapytać:
- To ty jesteś tym aniołem, prawda?
Rozchylam swoje usta, ale nic z nich nie ulatuje z wyjątkiem cichych oddechów. Niebieskie oczy padają na mnie z zapytaniem, po czym znów uciekają jakby bały się dłuższego kontaktu.
- Ponieważ wczoraj mnie uratowałaś - szepce.




Przyglądam się jego drgającym rzęsom, które błyszczą w świetle pełnego księżyca. Ciepłe podmuchy wiatru muskają moje odkryte plecy, gdy nie mogę zasnąć. Chcę mi się płakać, jednak zamiast tego uśmiecham się subtelnie na widok śpiącego przed sobą chłopca. Lekko dotykam zewnętrzną częścią dłoni ciepłego policzka i głaszczę krótkie włoski na skroni. W mojej głowie przewija się taśma ze wszystkimi naszymi wspólnymi wspomnieniami, co robi wszystko trudniejszym.
Kocham cię - myślę i zanim jeszcze zdążam wyjść z pokoju 412 rzucam mu ostanie spojrzenie. Oblewa mnie niewyobrażalny smutek i przygnębienie wraz z odgłosem zamykanych drzwi.
Rankiem, gdy słońce wschodzi coraz wyżej błękitnego nieba, wsiadam do samochodu ciotki Anny, przedtem długo żegnając się z Zee, Thomasem i Barbarą.
Przytulam Zee mocno i za wszelką cenę nie pozwalam łzom spłynąć poza obszar moich powiek. Jej się to nie udaje. Kiedy chcę już odejść, ona łapie mnie za rękę, więc uśmiecham się do niej ciepło, uwielbiając w jak tęskny sposób patrzą na mnie jej oczy, pomimo tego, że jeszcze nie odjechałam.
- Kocham cię - mówi, ściskając moje palce.
- Ja ciebie też - odpowiadam. - Przyjadę niedługo, nie martw się - także posyłam dziewczynie uścisk, który ma dodać jej otuchy.

***

Czasami uświadamiam sobie, że życie składa się z przypływów i odpływów, lecz równie szybko zdążam o tym zapomnieć niesiona chwilą.
Czasami też zastanawiam się, jak to możliwe, że ludzie, o których istnienia nie mieliśmy pojęcia, którzy są zwyczajnymi szarymi sylwetkami wśród tłumów, mogą wylać całą paletę barw na siebie. Jednocześnie stać się czymś nierozłącznym, połączonym niewidzialnym łańcuszkiem z nami. Nie potrafię tego pojąć i być może te rozmyślania biorą się stąd, że dorastam i cały świat staje się z biegiem lat coraz bardziej skomplikowany i niepojęty. W taki sposób pojawiła się Zee i Matthew, i też Niall.
Czasami bywa też tak, że niektóre z tych łańcuszków zrywają się, pod wpływem zbyt dużego napięcia.
Chyba jedyne co teraz wiem, to to, jak ważne jest wybaczanie błędów. Wiem, że stałabym w miejscu, gdybym cały czas chowała urazę. Dlatego wybaczam, stęskniona wtulam się w ramiona, które stały się dla mnie obce, jednak teraz wydają się tak znajome. Łzy ojca wsiąkają w moją bluzkę i wiem, że jest to człowiek z mojego dzieciństwa, którego pamiętam jako tatę, a nie Victora.
Jednak nie jestem w stanie wybaczyć sobie. Dlaczego to takie trudne? Może zbyt dużo wymagam od siebie, chcąc uratować wszystkich od wszystkiego.
Tej nocy zalewam się łzami, stęskniona i zraniona, stłamszona przez emocje. Jedyne czego chcę to zamknąć się w objęciach Nialla, uciec od całego wszechświata i zostać tak na zawsze.
Zamiast tego zostaje mi poduszka i zimna kołdra, pusta połowa łóżka spragniona drugiego ciała.


Koniec


Rozdział 24

Czasami w człowieku budzi się chęć powrotu do rzeczy, nawyków, bądź ludzi, które dawno porzucił. Nie raz jest do dobre, innym razem złe. Ja nie wiem, po której stronie stoi moja decyzja. Zgaduje, że będę wiedzieć po tym jak już zobaczę się z Victorem.
Więzienie skąpane jest we wszelkich barwach szarości. Chronione przez postawnych mężczyzn w czarnych ubraniach, którzy sami wyglądają jak więźniowie. Thomas rozmawia z jednym z nich, wygląda na to, że zna tu wiele osób. Takie miejsca zawsze posiadają specyficzny urok. Podobnie jak szpitale, czy nasze Colorado Springs.
Przez cały czas milczę, dopóki lekarz nie zadaje mi prostego pytania.
- Chcesz być z nim sama, czy zostać z tobą? - kładzie ciężką dłoń na moim ramieniu, po czym spogląda mi w oczy jakby chciał odczytać wszystkie emocje kryjące się pod powiekami. Znalazł ich na pewno dużo, jednak w mieszaninie myśli trudno jest je rozróżnić. Długo zastanawiam się nad tym czego chcę, co nie zdarza mi się często.
- Sama - odpowiadam po czasie, w nerwowym geście odgarniając włosy z ramion, przeczesując je palcami i ciągnąc za nie lekko. Dreszcze tańczą wzdłuż mojego kręgosłupa. Później Thomas i jego znajomy wprowadzają mnie do dużej hali wyglądającej jak stołówka. Jest tu kilkoro ludzi, zajmujących miejsca przy kwadratowych, wyblakłych stolikach z metalowymi nóżkami. Rozmawiają ze skazańcami ubranymi w zużyte, pewnie kiedyś niebieskie uniformy. Niektórzy z nich się śmieją, niektórzy płaczą, parę innych milczy. Siadam przy pustym stoliku i czekam lekko zestresowana. Dłonie oblewają mi się potem i ich temperatura spada. Podryguje nogami pod wpływem stresu, dopóki nie podchodzi do mnie wysoki, chudy, z zapadniętymi policzkami mężczyzna. Oczy ma przepełnione pustką. Przyglądam się mu, tak samo jak on mnie. Włosy zrobiły mu się dłuższe, bardziej zaniedbane. Można spokojnie zawinąć je za ucho prostym gestem. Plaster na brodzie oznacza, że nadal zacina się przy goleniu. Mama zawsze musiała zaklejać jego szramy na twarzy.
Dłonie ma chude i żylaste. Serdeczny palec objęty obrączką - co za hipokryzja, myślę. Wygląda inaczej, niż go zapamiętałam. Nie ma już przebiegłego błysku w oczach, ani zadziornego uśmieszku. Te cechy musiały gdzieś się ulotnić, wraz z biegiem czasu spędzonego w samotni, wśród czterech ścian.
- Wyładniałaś - mówi, przechyliwszy głowę w prawo. Głos Victora w nienaturalny sposób przesiąka chrypką. Patrzenie na tego człowieka powoduje kolejną fale zimnych dreszczy i gęsią skórkę. - Wyglądasz już jak prawdziwa kobieta, a nie dziewczynka.
Zwężam swoje oczy, nie odpowiadając na ten komentarz.
Rozsiadłszy się swobodnie i pewnie na niewygodnym krześle wzdycha, a kąciki wąskich ust unoszą się. W końcu jest u siebie, a nie na gustownym bankiecie. Ja cały czas siedzę sztywno jak na szpilkach.
- Rozumiem. Nie przyjechałaś tu słuchać komplementów.
- Nie - odzywam się.
- Więc jak sobie radzisz? Mieszkasz u babci?
- W ośrodku CS.
Unosi wysoko swoje brwi. W jego oczach pojawia się coś jak smutek, może żal, a może tylko się przewidziałam. Przeciera swoją zmęczoną twarz naciągając skórę. Odcień fioletu i jasnej zieleni robi się bardziej widoczny pod długimi rzęsami mężczyzny.
- Przepraszam, Hope. Nie chciałem, żeby tak to się skończyło. Źle ci tam? Dlaczego nie jesteś u babci?
Przyglądam się mu przez dłużą chwilę. Co to do cholery znaczy, że nie chciał, żeby tak to się skończyło? Analiza tych słów robi z mojego mózgu jeszcze większą papkę, niż była gdy tu weszłam.
- Przestań grać - mówię.
- Co?
- Mówię, że nie musisz już grać dobrego męża i tatusia. To nic nie zmieni - ton utrzymuje stabilny, choć korci mnie, by wykrzyczeć w tą bladą i pomarszczoną twarz jak bardzo go nienawidzę i co mi zrobił.
- Nie gram. Jestem sobą, naprawdę. Nie jestem już taki jak kiedyś. Miałem lekarzy, nie jestem agresywny, nie skrzywdzę nikogo już nigdy więcej, musisz mi wierzyć, jesteś moją córką - argumentuje.
- Nie jestem jak mama, przykro mi. - To wydaje się go zaskoczyć. Mina Victora wygląda jakbym właśnie przebiła mu krtań na wylot ostrym narzędziem. Na chwilę czas się zatrzymał i poczułam satysfakcję z tej reakcji.
- Mówię prawdę, H.
- Przyjechałam, żeby tylko cię zapytać, czy żałujesz - zmieniam temat, ponieważ chcę też jak najszybciej się stąd wydostać. - Szczerze.
Victor patrzy na mnie nieodgadnionym wzrokiem. Bardzo podobnym do tego, który posyła mi Niall kiedy czegoś nie rozumie.
- Nie panowałem nad swoimi emocjami. Kochałem mamę, wiesz o tym i kocham ciebie - marszczę na niego brwi, wsłuchując się uważnie w każde słowo. - Wiem, że może ci być trudno w to uwierzyć, ale t o jest prawda. Jesteś moją córką i na pewno pamiętasz te dobre chwile. Kiedy w każde twoje urodziny chodziliśmy na wiosenny jarmark i plotłaś wianki z mamą, i jedliśmy watę cukrową...
- Przestań - przerywam mu, ponieważ tak, pamiętam to bardzo dobrze. Wspominałam to nie tak dawno w swoje urodziny, płacząc cicho w poduszkę, tak by nie wybudzić Zee ze snu. Zwracam uwagę na to, jak często powtarza, że jestem jego córką. Szkoda tylko, że on już od dawna jest dla mnie tylko szarym człowiekiem, który zasługuje na cały ból tego świata. Może to zawistne, ale nie jestem w stanie mu wybaczyć i nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Nie zabija się ludzi, których się kocha... Dla mnie mój ojciec jest nie żywy od tak dawna, więc dopiero teraz jestem w stanie zauważyć jak podobni do siebie jesteśmy...
- Musisz coś wiedzieć, Hope - zaczyna od nowa, poważnie i stanowczo z pewnego rodzaju smutkiem wypisanym na twarzy. - Kiedy byłem w twoim wieku i jeszcze młodszy, ojciec znęcał się nade mną i wykorzystywał w każdym znaczeniu tego słowa.
Patrzę na niego przesadnie mrugając i czuje jak łzy zbierają się pod moimi powiekami. Nigdy nie mówił o swojej przyszłości ani o dziadku, nigdy nie miałam okazji go poznać, bo kiedy się urodziłam dawno nie żył. Zasycha mi w gardle i chyba zaraz zwrócę całe śniadanie jakie zjadłam z Matthew i Brianem.
- Psychiatrzy tutaj uświadomili mi, że stąd całe moje zachowanie. Żałuję tego, skarbie. Cholernie żałuję, bo kochałem mamę i wiesz o tym. Wiesz, że nie zawsze było tak jak rok temu.
Samotna łza, spłynąwszy w dół mojego policzka wsiąka w materiał bluzki, jak jego słowa w moją podświadomość. Nie chcę wierzyć w to co mówi, naprawdę nie chcę, lecz jest to takie trudne patrząc na niego - osobę, którą kiedyś kochałam. Mówi prawdę, wspominając, że nie zawsze tak było.
- Nie chciałem jej śmierci i pewnie wiesz, jak bardzo za nią tęsknie - on sam musi otrzeć swoje oczy, by widzieć mnie wyraźnie. On płacze i nie jestem w stanie tego wytrzymać. Opieram łokcie na stoliku, chowam twarz w dłonie i zaczynam swobodnie szlochać. Głośno, zawzięcie, czuje się bezradna, a kiedy do moich uszu dochodzi ciche "przepraszam, że zniszczyłem ci życie", nie potrafię się opanować. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja naprawdę nie wiem, czy on teraz mówi to szczerze, czy tylko się zgrywa, tak jak robił to z mamą przez cały czas. Jak mogę zaufać takiej osobie?
W pewnym momencie czuję ciepłą, otwartą dłoń na ramieniu i znany mi zapach perfum. Thomas szepczę do mnie, że lepiej gdy już pójdziemy. Jestem w stanie tylko kiwać głową zgadzając się, ale boje się zabrać dłonie choćby na centymetr dalej od twarzy. Boje się ponownie spojrzeć w oczy ojca i boje się, że jestem w stanie mu wybaczyć. Czy mama by mu wybaczyła? Niestety nigdy się nie dowiem, a jedyne co wiem, to to, że odchodząc od stolika ze wzrokiem utkwionym we własne buty słyszę "kocham cię, córciu" i to mnie załamuje. Upadam na kolana, jęcząc przeraźliwie przez zaciśnięte od płaczu gardło. Jestem pewna, że wszyscy ludzie w sali zaczęli na mnie patrzeć. Czuję oblegające mnie spojrzenia, ale nic sobie z tego nie robię. Nigdy w życiu jeszcze tak nie płakałam. Mam wrażenie jakby coś rozrywało moją duszę w pół i myślę, czy to już ten moment, w którym drzwi do mojej osoby zatrzaskują się na zawsze i zostaję zamknięta.

___________
Króciutki rozdział przed zakończeniem. Jak wam się podobał? Muszę poinformować Was, że kolejny rozdział będzie epilogiem, na pewno o niebo dłuższym od tego rozdziału. Możecie spodziewać się prawdziwego... wstrząsu.
Od podziękowań na razie się jeszcze powstrzymam i zrobię jedne wielkie na zakończenie tego fanfika, który znaczy dla mnie naprawdę wiele. Nie wiem ile czasu zajmie mi napisanie epilogu, bądźcie cierpliwi, a mogę obiecać Wam, że się nie zawiedziecie :)
Buzi, Wasza Karmen xx

2016-11-13

Rozdział 23

Ciepłe wiosenne powietrze całuje moją twarz, a wiatr smaga włosy gdy spalam różowego papierosa, wychylając się przez duże okno. Obserwuję migające w oddali światła miasta oraz księżyc swobodnie wiszący nad górami. Obłoki udające chmury ślizgają się po czarnym niebie, jak piana u brzegu na morskich falach. Myślę osobie, że gdybym była malarzem, wyszedł by z tego ładny obraz.
- Naucz mnie sztuki kochania / do szpiku kości naucz mnie / kochać - czyta Zee, ze strony swojego notatnika. - Słaby, jednak... końcówka jest dobra.
Obracam głowę, by móc spojrzeć na nią, zlewającą się z mrokiem nocy. Uśmiecham się subtelnie.
- Naucz mnie kochać siebie, nim zbyt mocno pokocham ciebie.
- Pieprzeni poeci - wzdycham, zaciągając się dymem. - Stanisław Lem powiedział, że poeta to taki, co umie w ładny sposób być nieszczęśliwy.
- I miał rację.
Wyrzucam niedopałek papierosa, który ginie w gęstej ciemności. Zamykam okno, pozwalając by ostatnie podmuchy wiatru rozwiały moje włosy, a zapach świeżej trawy załaskotał w nosie.
- Boje się, Hope - mówi przyjaciółka do swoich kolan. Zwracam uwagę na miękkość jej głosu. - Lato już się zbliża, obóz, za chwilę minie rok odkąd tu jesteś. Ty i Matt odejdziecie, zaczniecie prowadzić własne życie... a ja tu zostanę. Sama.
- O czym ty mówisz, głuptasie - siadam na jej łóżku, nogi wkopując pod zagrzaną kołdrę. - Nie zostawimy cię.
- A co, weźmiecie ze sobą? - zaśmiała się dramatycznie.
- Nie... Ale Matt na pewno będzie przyjeżdżać. Ja będę tu co tydzień, ze względu na ciebie i Nialla.
- Będziecie mieszkać w innych stanach.
- Jakoś nie obchodzi mnie to zbytnio - wzruszam ramionami. - Hej, może zrobię prawko.
- Nie pozwolą ci zabrać Nialla ze sobą? Do domu? - pyta.
- Nie, nie sądzę by tak się stało. Uważają, że mam na niego zły wpływ - przewracam oczami. - Nie układa się miedzy nami najlepiej teraz, no wiesz takie zbliżenie mocno na niego działa. Cooper twierdzi, że powinnam się stopniowo odsuwać od Nialla, ale nie mam zamiaru - ciągnę za poszwę, wpatrzona w swoje palce. - Zrobił się bardziej nadpobudliwy, chyba trochę uczuć wywołuje skutki uboczne.
- Niełatwo jest być z psychopatą - podsumowuje w żarcie dziewczyna.
Pocieram dłońmi zmęczoną twarz.
- A kto nim nie jest.
- Racja.
- Wiesz... Każdy ma jakieś swoje dziwactwa, niektórzy bardziej widoczne - inni mniej. Tak naprawdę wszystko jest normalne, tylko ludzie wyznaczyli granicę tej normalności. Po co? Nie wiem. To wszystko komplikuje. Do dupy.
- Albo wszystko jest normalne, albo nic nie jest. Myślisz, że cała kadra ludzi, którzy tu pracują jest normalna? Skarbie, oni mają nasrane w głowach.
- Tak - chichoczę trochę.
- Przynajmniej Matthew wydaje się być szczęśliwy.
- Spędza godzinę dziennie z Brianem, tłumacząc mu potęgi, uuu...
- Ja tam mu zazdroszczę. Przynajmniej może sobie na niego patrzeć przez tę godzinę, dopóki oczy mu nie odpadną.
Uśmiechnęłam się, oczami wyobraźni wspominając poranek, gdy to ja wpatrywałam się zachłannie w długie rzęsy Nialla śpiącego tuż obok. Lubię wracać myślami do tych momentów. Najlepsze są te, z których trwania człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy i kiedy w końcu przeminą, chcę się do nich wrócić tak, że coś ściska się w żołądku. Ściskanie może nie jest takie fajne, ale cała reszta już tak. Od kiedy jestem w ośrodku tych momentów było naprawdę wiele.

***

- Miłość wywołuje naprawdę dziwną mieszankę uczuć i ogromny natłok myśli. Dzieje się tak z każdym człowiekiem, który jest po uszy w drugiej osobie. Dokładnie jak ja z Niallem. Wylewa się nam uszami. Takie coś jest naprawdę ciężko znieść, jeśli jest się z chłopakiem niestabilnym emocjonalnie. Jego zachowanie bardzo się zmieniło, począwszy od pierwszego spotkania po zbliżenie, na które pozwoliliśmy sobie kilka miesięcy temu. Chodzi o to, że Niall nadal trochę boi się uczuć i próbuję przed nimi uciec. Przywykłam do tego i jest to całkowitą normą w naszym związku. Nie boje się tego, co może się z nami stać, bo skupiam się na tym, co dzieje się z nami teraz - mówię, co jakiś czas patrząc w zmęczone codziennością oczy Thomasa. - Nie mogę sobie wyobrazić życia bez niego - uświadamiam sobie to, dopiero po wypowiedzeniu tych słów. Mój mózg na chwilę zaprzestaje swojej pracy, by przetworzyć te wielkie słowa. - Wiem, że powiesz, że nasz związek może być... odbiegający od normy. W porządku, ja i Niall też odbiegamy od normy. Jesteśmy tutaj, w wariatkowie.
Myślę, że toksyczny, to za mocne słowo. Toksyczny związek istniał pomiędzy moją mamą a Victorem. To było chore, ale ja i Niall? Jesteśmy w normalnym związku, a każdy z nich jest pieprzoną parabolą - Thomas zwęża oczy w małe szparki. - No wiesz, falą - pokazuję to dłonią przy okazji trochę się błaźniąc. - Góra, dół, góra i tak w kółko.
- Przypadłość Nialla... Osobowość pogranicza może wywołać u niego różne reakcje, na różne sytuacje - zaczyna spokojnym głosem. - Może być agresywny i piję do tego, że jeśli podniesie na ciebie głos lub cię uderzy... Ze względu na swoje doświadczenia, odejdziesz od niego.
- Nie prawda - kręcę żwawo głową. - Nie. Niall nie jest taki.
- Hope, nie wiesz jaki on jest.
- To ty tego nie wiesz - parskam. - Myślałam, że rozmawialiśmy o tym wystarczająco dużo.
- Co chcesz robić, gdy wyjdziesz z ośrodka?
Wzruszam ramionami.
- Nie wiem - przyznaję szczerze.
Nigdy nie miałam wymarzonego zawodu, nie wiem, czy nadawałabym się do czegokolwiek.
- Może zatrudnię się w jakiejś knajpie, pójdę do szkoły, nie wiem.
- Widzisz w tym wszystkim Nialla? - Thomas ponownie pyta. Zawsze negowałam jego metody, cały czas twierdzę, że marny z niego psychoterapeuta, ale nad tym pytaniem się zastanawiam. Zawsze wyobrażałam sobie nas siedzących w starej, zardzewiałej z biegiem lat huśtawki stojącej na werandzie przed domem babci. Niall będzie brzdąkać na gitarze, a ja słuchać go. Grzać dłonie kubkiem ciepłej herbaty i oglądać słońce znikające za horyzontem pól i łąk. Beztroska i sielankowa wizja. Naprawdę bym chciała tego w ten sposób. Teraz wiem, że nie jest to możliwe, nie teraz, nie za dwa lata, nie wiem kiedy.
- Nie wiem jak to się potoczy - odpowiadam zwyczajnie, choć nadal mam małą nadzieję, że zgodzą się na zabranie Nialla do mojej babci.
- A ja wiem - mówi. - Wyjedziesz, będziesz szczęśliwa, ale będziesz tęsknić. Nawet bardzo, więc wrócisz w weekend pierwszego tygodnia miesiąca, drugi weekend, trzeci, czwarty. I życie będzie toczyć się dalej. Poznasz nowych ludzi i nagle uświadomisz sobie, że to co robisz nie ma sensu. Znajdzie się inny chłopak, który będzie normalny...
- Nie prawda. Tak się nie stanie.
Thomas wzdycha przesadnie.
- Rozpłyniesz się, znikniesz i zostawisz go z rozdartym sercem na dłoni. Nie pozbiera się po tym psychicznie, Hope. O to się boimy.
- A ja zapewniam, że nie zrobię tego - obiecuje mu. Między nami zapada cisza brzmiąca tak jak zawsze. Tykanie zegara odbija się od ścian w mojej głowie. - Chcę odwiedzić Victora.
- Co? - podnosi na mnie oczy pełne zdziwienia.
- Chcę pójść do więzienia, zobaczyć Victora.
- Nie ma problemu. Wystarczy, że zadzwonię i jutro pojedziemy.
Kiwam głową zgadzając się z jego decyzją.
- Co sprawiło, że chcesz to zrobić?
- Nie wiem... Po prostu chcę go zobaczyć. Zobaczyć jak wygląda i czy on - zatrzymuję się marszcząc brwi, na obraz zakrwawionej kobiety upadającej na kafelkowaną podłogę - żałuje tego.
- W porządku. Cieszę się, że chcesz. Stałaś się bardzo silna w ciągu tych dziewięciu miesięcy.
- Wiem - unoszę kąciki ust. - Mogę już iść?
- Tak - odwzajemnia mój gest.
Wychodzę spokojnie, od razu nabierając kierunek na pokój Nialla. Stresuje się, bo wiem, że muszę z nim porozmawiać. Może jednak nie dziś. Mamy jeszcze czas dla siebie.
Rzeczywiście to wydaje się lepszym wyjściem, ponieważ kiedy na niego patrzę, to moje gardło zaciska się i nie potrafię wydać najmniejszego dźwięku. Nie muszę, gdy mogę roztopić się w jego objęciach i odpłynąć choć na chwilę.
Później - powtarzam w swojej głowie.
Dopiero po czasie, zaczynam przetwarzać wszystko co mówił Thomas, kołysząc się w ramionach blondyna. Co jeśli będzie ktoś inny i zranię Nialla? Nie jestem w stanie wyobrazić sobie siebie w myślach, w sercu i objęciach innej osoby. Boje się odległości. Uświadamiam sobie, że wszystko czego chcę, jest tutaj, blisko i mogę usłyszeć bicie jego serca. Wszytko czego chcę, to trwać w naszych zepsutych uczuciach. Zatrzasnąć się i nigdy nie wychodzić. Musimy być szczelnie zamknięci w sobie nawzajem. To tak jakby każdy z nas był drzwiami; nie tymi drewnianymi prostokątami z klamką, nie. Nasze ciało to cela, skrzynia z tak bogatą zawartością, którą jest nasza historia, osobowość, wszelkie emocje jakie jest nam dane odczuwać. Czasami one jak ciężki dym sączą się przez jakiś otwór, głęboką rysę, ranę. Jeśli założymy, że jesteśmy nimi, one naprawdę nie są stabilne. Kruche, dokładnie tak jak nasze kości. W pewnym momencie to wszystko trafia szlag. Zamki pękają, drzwi wyrywają się z zawiasów, cały duch staje się wolny. Zawsze stłamszony, przytłaczany codziennością ulatuje. Każdy człowiek jest zamknięty. Dusza zamknięta w ciele... tak trudno by przesączyła się na zewnątrz, bez wyrwania z zawiasów.
Kiedy wyjadę, zamki Nialla nie wytrzymają takiego przeciążenia.
- Niall? - pytam cicho, oddechem łaskocząc jego szyję.
- Co? - odpowiada po krótkiej chwili zastanowienia.
- Chciałbyś być ze mną?
- Przecież jestem. - Mogę wyobrazić sobie jak pionowa zmarszczka pojawia się między brwiami chłopaka.
- Tak, ale na dłużej. Nie tutaj, tylko gdzieś indziej.
- Nie rozumiem.
- Chodzi o to - odsuwam się odrobinę, by móc widzieć emocje na jego twarzy - że będę musiała wyjechać. Moja terapia niedługo się skończy. - Nie chcę mu o tym mówić, jednak, tak będzie lepiej. On ma prawo wiedzieć.
Niall błądzi wzrokiem po mnie, szukając więcej wyjaśnień. Widzę jak panika rośnie w niebieskich oczach.
- Zostawisz mnie? - jego głos przesiąka zawodem i zmartwieniem.
- Nie - całuję go, utwierdzając w swoich słowach. - Nie zostawię, obiecuję.
- Nie chcę być sam. Proszę, Hope - przytula mnie do siebie zachłannie. Słyszę nierówny oddech uciekający z gardła oraz czuje drżenie ciała pod sobą.

Utonąwszy w lawinie swoich emocji, zatrzaskuje drzwi, już na zawsze pozostawiając nas zamkniętych.

2016-10-19

Rozdział 22

Po pocałunku z nim ogarnia mnie pustka, której nie czułam nigdy przedtem. Noszę ją ze sobą tygodniami, a te tygodnie wydają się latami. Tęsknie, nie potrafiąc wyrzucić z głowy wspomnienia zapachu właściwej osoby i wzroku, w którym najczęściej widywałam niepewność. Żal i poczucie winy ściskają moje wnętrzności; chcą wydostać się na zewnątrz, lecz ja nie potrafię się ich pozbyć. Każdej nocy myślę dlaczego się tak czuję. Przecież nie byliśmy parą, nie jesteśmy nią i teraz. Jego już nie ma. Odszedł.
Wraz z połową miesiąca lutego, śnieg zaczyna powoli topnieć, jednak temperatura cały czas jest sroga. To trochę tak jak ze mną. Topnieje moje serce, podczas tej srogiej zimy. Wydaje mi się, że cała moja osoba topnieje. Nie chcę już nawet tutaj być, najlepiej jest po prostu zniknąć i nie przejmować się niczym.
Luty ciągnie się w nieskończoność, wypełniony pracami w kuchni, wypracowaniami z angielskiego i referatami z historii. Od kiedy pocałowałam Patricka, wymieniamy tylko między sobą spojrzenia z bezpiecznego daleka. Chyba obaj uznaliśmy, że nic poważniejszego z tego nie wyjdzie. Zee nic nie mówiłam, nie chciałam, żeby do tego wszystkiego była na mnie zła. Manon przenieśli do innego pokoju z dziewczynami bliższymi jej wieku, z czego razem się cieszymy i świętujemy to zjedzeniem ciast ze stołówki, które sprytnie podkradłyśmy.
W niedzielę wieczorem, ja i Zee pomagamy w kuchni przy przygotowaniu kolacji. Nasze obowiązki będą trwać do końca marca. Plus tego jest taki, że nie musimy czekać w kolejce na jedzenie, zawsze jemy je świeże i ciepłe.
Ten wieczór wydaje się taki jak każdy. Sztuczne światło odbija się od czystych, jeszcze pustych stołów. Po osiemnastej nastolatkowie powoli zaczynają przelewać się przez szerokie drzwi, zapełniając pomieszczenie rozmowami i śmiechem. Szereg stołów pod oknami, który zawsze zajmuje blok D, także jest zapełniony różnorodnymi osobami.
Smutnieję, o ile ze smutku, można popaść w smutek.
- Hope - Zee szturcha mnie łokciem. Unoszę głowę znad brudnej szyby, którą zaczęłam wycierać. Zee podbródkiem wskazuje mi bym spojrzała w stronę drzwi stołówki. Mijam wzrokiem kilka znajomych twarzy, po czym zatrzymuje się na Barbarze, a zaraz później na blondynie przy jej boku. - Chyba ktoś wrócił.
- Niall - szepczę do siebie, a mój żołądek wykonuje kilka koziołków. Czuję jak krew napływa mi do twarzy, tworząc rumieńce.
- No leć do niego.
Zdejmuję głupi siateczkowy czepek z głowy i wychodzę zza blatu, szybkim krokiem goniąc za chłopakiem. Niall zauważa mnie dopiero, gdy jestem kilka centymetrów od utonięcia w jego ramionach. Pachnie proszkiem do prania i zimą, jest ciepły, a ręce wokół mnie zaciska mocno, pewnie, zachłannie zgniatając nasze sylwetki razem. Nim jestem w stanie zacząć myśleć, moje dłonie już wędrują w górę karku blondyna, plącząc włosy dookoła palców.
- Hope - zdąża wyszeptać, nim nasze usta zderzają się z tęsknotą.
To był jedynie miesiąc, lecz, och Boże, jak długi ten miesiąc się wydawał.
Usta Nialla są ciepłe, miękkie, a poczynania przemyślane i to jest tak, tak właściwe. To są te pocałunki, do których należę.

***

- Dlaczego wróciłeś? - pytam, gdy po ciszy nocnej przesiadujemy w pokoju 409. Mała lampka na stoliczku nocnym rzuca słabe światło na ścianę. Nasze twarze przyćmiewa mrok. Dłonie mamy ciepłe, palce złączone. Słyszę spokojne bicie serca chłopaka pod swoim uchem.
- Zmienili zdanie - mówi głosem przyciszonym, spokojnym. - Tak po prostu. Stwierdzili, że to była zła decyzja. Zadzwonili do Barbary, tłumaczyli się... - wzrusza ramionami. - I tak nie byli moim rodzicami i nigdy bym ich tak nie traktował.
- Czy to znaczy, że już zawsze tu zostaniesz? - marszczę brwi, spoglądając na chłopaka z dołu.
- Nie wiem. Nie sądzę. Zazwyczaj jeśli masz dobre wyniki w testach to wypuszczą cię po dwudziestym pierwszym roku życia. Niektórzy spędzają tu całe życie, ale ja nie chciałbym.
- Nie spędzisz.
- Byłem w kinie - uśmiecha się, więc ja też to robię. - Oglądałem film o zakochanych i myślałem o nas.
Unoszę się na łokciu, spoglądając na niego. Mój uśmiech gaśnie, gdy zdaję sobie sprawę co właściwie powiedział. Dotykam jego policzka i całuję lekko usta.
- Niall? - pytam.
- Kocham cię - kiedy to mówi, oczy ma zamknięte. Kładzie dłoń na moim karku i przyciąga do porządniejszego pocałunku. Czuję jak całe moje ciało oblewa ciepło, a mięśnie rozluźniają pod miękkimi ustami blondyna. Ogród pachnących róż rozkwita w moich płucach zagęszczając oddech. Mgła przysłania wszystkie myśli, które mogą krążyć po naszych głowach. Gładkie opuszki palców chłopaka, niczym wiosenny wiatr, smagają moje boki, wznosząc koszulkę, której zaraz się pozbywam. Wargi blondyna smakują słodko. Władają mną, jak zapach bzu miesiącem majem.
Nasze ciała są nieprawdopodobnie rozgrzane w środku zimnej, lutowej nocy. Po prostu trwamy tak, rozkoszując się chwilą, w której możemy myśleć tylko o swojej obecności. Złączając nasze ciała, czując usidlenie we wzajemnych ramionach. Pozostawiając motyle pocałunki na szyi, barkach, kreujemy wzory na płótnie ze skóry. I może nie jesteśmy artystami, ale tylko zagubionymi dzieciakami, tworzymy sztukę.
Nie dbam o to teraz. Wszystko co czuję jest przyjemnością, namiętnością we wplątanych we włosy oddechach i nie chcę, żeby ta chwilą przeminęła. Jestem pewna, że jutro, że za tydzień będę chciała tu wrócić. Spojrzeć w niebieskie oczy ponad sobą i dać znać, jak bardzo tego potrzebuję.
- Proszę, nie odchodź już nigdy - gorącym oddechem bucham na klatkę Nialla. Przyczepiam się do obcego ciała najmocniej jak potrafię, z pewnością, że nic teraz nie byłoby w stanie nas powstrzymać.
- Ty też - ciepłą dłonią sunie mi po rozgrzanym do czerwoności policzku, po drodze zakładając włosy za ucho. Przyglądamy się sobie długo, nie mówiąc nic więcej, ale czując mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Powietrze wokół nas zaczyna parować. Jest to tak, tak dobre, że w jednej chwili zdaje się być zbyt przytłaczające. Podbródek zaczyna mi drżeć, a gardło zaciskać uparcie zwiastując zbliżające się łzy. Nie wiem tak wielu rzeczy teraz, z wyjątkiem tego jak szalenie pragnę tego człowieka. Nie chcę myśleć o przyszłości, o tym jak będziemy wyglądać jutro.
Spijam słony nektar ze skóry chłopaka, w zgięciu jego szyi ukrywając całą siebie. Kończymy wspólnie skąpani w otchłani sprzecznych emocji. Wszystko jest chwilą, naprawdę, ale czy to nie właśnie z takich chwil zbudowane jest nasze życie? I zanim nasze powieki opadają, a umysł przysłaniają rozmazane pragnienia, myślę jak to możliwe, że osoba, która nigdy nie doświadczyła miłości, kocha najmocniej. Dziewczyna, która wywołuje uśmiech na każdej twarzy nie potrafi się podnieść, a chłopak, żyjący w nałogu pociesza każdego i jest taki ciepły. Jakim cudem ja, udająca silną, jestem krucha bardziej od lodu... I wtedy zrozumiałam, jak zakłamany jest świat.


__________
Pragnę od razu zawiadomić, że nie mam pojęcia kiedy pojawi się następny rozdział. Postaram się spiąć dupę, ale niczego nie obiecuję, buziaki x

2016-10-12

Rozdział 21

Kiedy czerwone cyfry elektronicznego zegarka stają na pierwszej trzydzieści w nocy, ja i Zee wstajemy z łóżek, całkowicie ubrane i przygotowane na naszą małą misję. Czuję się trochę jak agentka w filmie Sience-fiction, ubrana cała na czarno z tajemniczym błyskiem w oku. No dobra, może bez tego błysku. Jestem trochę przerażona, ale to pozytywne uczucie.
Wychodzę z przyjaciółką na korytarz, bezszelestnie, nie chcąc obudzić naszej nowej współlokatorki. Na klatce schodowej czeka na nas Matthew w swojej czapce, okularach z czarnymi oprawkami i czarnymi kurtkami, które zwinął jeszcze przed kolacją.
- Znacie się na wytrychach? - chichocze, machając metalowym drucikiem przed naszymi twarzami. 
- Niall się na tym zna – szepczę i szczerze, nie wiem dlaczego. - Ale ja nie mam pojęcia jak się to robi. Jak zamierzamy wyjść?
- Tak jak myślałem, drzwi są zamknięte, brama pewnie też. Przejdziemy przez okna w szatniach, potem przez płot.
- Ten płot ma jakieś dwa metry – zauważa Zee. - Mam złe wspomnienia z dzieciństwa, nie możemy otworzyć bramy?
- Nie. Wtedy zajmie nam to dużo czasu i ktoś może usłyszeć.
- Dobra – wzdycha – chodźmy.
Poprawiam ramiączka niewielkiego plecaka i ruszam za nimi w stronę bloku sportowego.
- Co to za wspomnienia z dzieciństwa? - pytam się dziewczyny z ciekawości.
- Jak byłam mała przechodziłam przez płot z koleżankami. Miałam na sobie spódniczkę, która zahaczyła się o taki pręt, czy coś w ten deseń. W każdym razie, zawisłam na niej jak na szubienicy, po czym cała się rozpruła – zaśmiała się cicho brunetka – wracałam z tyłkiem na wierzchu przez całą, długą drogę do domu.
Rechotałam z jej historii razem z przyjacielem.
- Cóż, teraz masz spodnie – Matt posyła jej (nie) pocieszający uśmiech.
Wchodzimy do niedużej, męskiej szatni. Okna w niej są poprzeczne i wąskie oraz są dosyć wysoko, na tyle, że zwyczajnie stojąc sięgnę do nich jedynie czubkami palców.
- Będę was podsadzać.
- Zmieścisz się w nim? - powątpiewa Zee, posyłając Mattowi znaczące spojrzenie.
- Raczej martwiłbym się o twój tyłek – odgryza się.
- To może ja pierwsza – zwracam na siebie uwagę. Stawiam stopę na złożonych dłoniach bruneta. Chyboczę się trochę i napinam każdy mięsień, żeby być lżejsza. Siłuję się z zardzewiałym zamknięciem okna, a kiedy w końcu mi się udaje, zimne powietrze uderza mnie prosto w twarz. Przerzucam plecak z łatwością. Słychać tylko szelest, gdy wpada w krzaki. Myślę jak to zrobić, by nie wylądować głową na ziemi i nie złamać sobie karku. - Podsadź mnie wyżej, Matt.
- Trzeba było jeść więcej na kolacje – dokucza dziewczyna.
- Zamknij się – uśmiecham się. Matthew podnosi mnie jeszcze kilka centymetrów wyżej. Podciągam się, wychylam głowę za okno i przeklinam głośno. Śnieg błyszczy się jakiś dobry metr pode mną.
- Jeśli umrę – dyszę – powiedzcie mojemu ojcu, że go nie kochałam.
- Masz to jak w banku siostro.
Wychylam się bardziej, wiec moja połowa już wystaje na zewnątrz. Zaczynam się śmiać, a obramowanie okna wbija mi się w brzuch.
- Przestań się chichrać i wyłaź.
- To nie takie proste.
Chwytam za mur i podciągam jedną nogę, tak, że ona też wystaje poza okno. Stękam, chwilę zastanawiając się, czy po porostu puścić się i spaść boleśnie plecami w dół, czy może jeszcze trochę się pomęczyć. Wybieram to drugie. Udaje mi się, co prawda z lądowaniem na tyłku, ale lepsze to od lądowania na karku.
- Wam może iść to lepiej, ale to ja mam penisa między nogami i naprawdę nie wiem jak on to przetrwa.
- Tak się tłumacz - prycha Zee, powtarzając dokładnie moje poczynania. Wychodzi jej to o wiele lepiej, zważając na fakt jej wysportowania i zwinności. Upada na obie nogi z lekkim przykucem. - Kaszka z mleczkiem - podsumowuje.
- Robiłaś już to?
- Nie - chichocze. - Jemu trochę to zajmie. Chodźmy pod płot.
- Nie zostawiajcie mnie!
- Będziemy czekać. Chodź.
Otrzepuję plecak z białego puchu i powolnym tempem, z każdym chrupiącym krokiem, zbliżam się do krawędzi posiadłości ośrodka. Zee dotyka płotu i porusza nim trochę. Jest stabilny i ma szerokie luki, w które bez problemu powinny zmieścić się czubki naszych butów.
- Nie powinien szeleścić – twierdzę. Słyszę stłumiony huk i wiem, że to Matt, który prawdopodobnie wypadł przez okno. Śmieję się cicho patrząc na czarną sylwetkę, oblepioną błyszczącym śniegiem. Chłopak podnosi trochę zbyt wysoko nogi, pokonując drogę w naszą stronę. Wygląda to całkiem zabawnie.
- Hope! Idziesz? - szepcze przyjaciółka, z samej góry płotu.
Zaczynam się wspinać, ostrożnie, za każdym razem upewniając się, czy moja stopa jest dobrze umiejscowiona i nie wyślizgnie się.
- Gdzie mamy iść? - pytam ich, gdy już jesteśmy po drugiej stronie płotu.
- Jesteście najgorszymi wspólnikami zbrodni na świecie – wzdycha Matt. Jest cały zdyszany. - Najpierw przejdźmy przez park. Ten gość będzie czekać gdzieś w pobliżu stacji benzynowej.
Ruszamy rześkim krokiem przez zawalony śniegiem park. W oddali słyszymy przejeżdżające samochody, możemy dostrzec rozmazane światła ulicznych lamp, poczuć zapach adrenaliny zmieszany z zapachem trwającej zimy.
- Więc historyjki z dzieciństwa? - wzdycha brunet. - Ja nie mam, żadnych ciekawych.
- Och, no dalej, każdy coś takiego ma, prawda Hope?
- Chyba nigdy nie przeżyłam czegoś tak poniżającego jak ty - chichoczę, a Zee traktuje mnie z łokcia w ramię.
Nasza krótka podróż nie trwa długo. Park jest niewielki, a kilka przecznic dalej znajduje się oświetlona stacja benzynowa, cały czas czynna lecz pozornie pusta. Nie widzimy żadnej samotnej sylwetki przechadzającej się w pobliżu.
- Wiecie kiedy ostatnio jadłam hot-doga? - pyta szeptem Zee. - Nawet nie pamiętam, ale, Boże, zjadłabym tą cieplutką bułeczkę z jeszcze cieplejszą paróweczką w środku, skąpaną w czerwonym ketchupie.
- Boże, przestań - śmieje się.
- Widzicie kogoś? Może powinniśmy pójść na tyły.
- A może sobie poszedł na hot-doga?
- Chodźmy na tyły - decyduje Matt, ignorując zaczepki przyjaciółki.
Na tyłach faktycznie ktoś stoi. Facet pali papierosa, ubrany cały na czarno podryguje nogami z zimna. Przez chwilę zastanawiam się, czy Matthew w ogóle wie jak się zachować przy takim człowieku, ale później sobie przypominam, że przecież ma doświadczenie w tych rzeczach. Załatwia sprawę szybko, wręczając nieznajomemu banknot w zamian za plastikową paczuszkę zielonej zawartości.


***

Wszystko wydawałoby się piękne, ale zawsze, kiedy coś wydaje się piękne, wcale takie nie jest. Osoba o imieniu Życie jest dobrym iluzjonistą najwidoczniej. Jeśli myśleliśmy, że wymsknięcie się nocą poza teren ośrodka, zakupienie marihuany i wręczenie jej Patrickowi, żeby nie wygadał się na temat Matta, który kradł leki z pokoju pielęgniarki, byliśmy w wielkim błędzie.
Dokładnie rankiem, gdy ja i Zee w spokoju siedzimy na lekcji matematyki, w drzwiach gabinetu staje dyrektor Foster. Ubrany w schludny garnitur, świeżo ogolony z podłużną zmarszczką między krzaczastymi brwiami. Jego wzrok błądzi po klasie pełnej uczniów dopóki nie wyłapuje mnie i Zee.
- Wy dwie - wskazuje na nas palcami - do mojego gabinetu.
Posyłam Zee pytające spojrzenie, a ona wzrusza ramionami tak samo zdziwiona jak ja.
- Proszę mi wybaczyć, ale to bardzo pilna sprawa - Foster zwraca się tym razem do nauczycielki, także osłupiałej. Cicho zbieramy swoje rzeczy i wychodzimy za dyrektorem. - Chyba musimy o czymś porozmawiać, nie sądzicie?
- W jakiej sprawie? - pyta Zee.
- Waszego wczorajszego wypadu.
Otwiera nam drzwi do swojego gabinetu, w którym siedzi Matthew i Patric. Powietrze tam jest gorące i gęste. Zajmujemy miejsca i wymieniamy spojrzenia między sobą, z wyjątkiem Patricka. On ma wbity wzrok w swoje buty bez sznurówek. Matt przeklina pod nosem, palcami pocierając swoje oczy.
Foster zasiada w wielkim fotelu, za swoim także wielkim biurkiem. Uśmiecha się do nas nie pokazując zębów oraz spogląda na nasze twarze w oczekiwaniu na cokolwiek.
- Nic nie powiecie?
Wraz z tym pytaniem stres zaczął zżerać mnie od środka, a dłonie pocić.
- Przekraczacie wszelkie granice - mówi. - Nawet nie wiem co mam z wami zrobić.
- A ja nawet nie wiem o co chodzi? - Zee odbija piłeczkę. Przeklinam ją w duchu. Jeszcze wszystko pogorszy.
- Tak jak mówiłem. Wczoraj w nocy zachciało wam się wyjść na zakupy. Marihuana? Patric, Matthew?
- Ja nie mam nic do powiedzenia - mówi Matt.
- A skąd pan dostał taką informacje? - dziewczyna dalej drąży.
- To nie jest wasz interes.
- Manon - chrząka Patric.
Unoszę brwi jeszcze bardziej zdziwiona. Ta mała, dwunastoletnia dziewczynka wszystkiego słuchała i nas wkopała jak gdyby nigdy nic.
- A to mała... - w porę uderzam Zee otwartą dłonią w ramię, by powstrzyma swoje zapędy - A dlaczego miałby pan jej wierzyć?
- Znalazł wszystko w moim pokoju.
Jeszcze nigdy nie widziałam Patricka tak spokojnego, bez tego nadętego wyrazu twarzy i idiotycznymi tekstami. Przyglądam się chwilę jego ostremu zarysowaniu szczęki.
- Hope? - Odwracam wzrok, żeby spotkać się z żalem w oczach dyrektora - Dlaczego nie dziwi mnie, że brałaś w tym udział?
Moje ciało oblewa wstyd. Zwieszam głowę nie chcąc dłużej utrzymywać kontaktu z Fosterem, jak zbity pies.
- To nie ich wina - broni Matthew. - Ja je do tego namówiłem, one nie miały nic z tym wspólnego. To sprawa między mną, a Patrickiem, nie nimi.
- Nie, młody człowieku. To sprawa między nami wszystkimi. To co robiliście jest nielegalne - mężczyzna kładzie szczególny nacisk na ostatnie słowo. - Oczywiście dowiedzą się o tym wasi opiekunowie i lekarze. Patric, będziesz musiał wznowić swoje swoje odwiedziny w bloku A, w takim razie. Musicie ponieść jakieś kary, za to co zrobiliście. Nie będziemy tutaj mieszać w to policji, ponieważ nie chcemy złego rozgłosu. Chłopcy, aktualnie trwa remont strychu, pomożecie w tym. Trzeba też odświeżyć ściany w toaletach w całym ośrodku, mycie kafelków i tego typu rzeczy, ustalicie to z pniami sprzątającymi. Co do dziewczyn, w kuchni przydadzą się dodatkowe pary rąk. Zmywak i wykładanie posiłków. Zaczynacie od jutra. Do widzenia i miłej pracy - uśmiecha się sztucznie. Tempem ślimaków wstajemy z kanap i wychodzimy z gabinetu najważniejszej osoby w całym budynku.
- Zabiję tą małą - mówi Zee i od razu przyspiesza, wbiega po schodach, ale ja nie mam siły na to. Chcę teraz tylko położyć się w łóżku z ciepłym kubkiem kakaa w dłoni i słuchać smutnych piosenek o nieszczęśliwych miłościach. Tak naprawdę to nie przejęłam się całym tym gadaniem dyrektora Fostera. Prace w kuchni będą w porządku, bo przynajmniej odwiodą mnie od myśli o Niallu. 
Żadnych wieści, Barbara nic mi nie mówi, dzięki czemu moja sympatia do niej spada do zimnego zera.
- Hope, możemy pogadać? - słyszę głos Patricka gdzieś za swoimi plecami. Nie ukrywam głośnego poirytowanego westchnienia, lecz mimo wszystko zatrzymuję się w miejscu. Korytarz jest pusty, lekcje cały czas trwają.
- O czym?
- Dlaczego poszłaś wtedy? Wczoraj?
Chłopak staje bardzo blisko mnie. Ciemnoniebieskie oczy wbite są w moją osobę. Blond loki opadają mu na czoło, a zmarszczenie brwi tworzy ledwie dostrzegalne wgłębienie.
- Zrobiłam to dla Matta, nie dla ciebie - mówię.
- Proszę, skończmy już z tym. Wiem, że mnie nie lubisz, i że zachowywałem się jak matoł, przepraszam - mówi na jednym wdechu. Jego duże, szorstkie dłonie obejmują moje łokcie. Nie odsuwam się, zwyczajnie wpatrzona w błękit tęczówek. - Spodobałaś mi się i myślałem, że udając takiego - przechyla głowę - jak wcześniej, będzie cię to kręcić, ale okazałaś się zupełnie inna niż myślałem. Lepsza. Serio, żałuję za swoje zachowanie, Hope.
Kiwam głową, zgarniając włosy za uszy.
- Okay.
- Nie mam zamiaru wydać Matta, z tymi lekami.
- Okay - powtarzam.
Patrzę na jego, nie ukrywam, przystojną twarz. Oczy zaczynają mnie szczypać i naprawdę ja nie wiem, nie wiem dlaczego to robię, ale obejmuję dłońmi mocno zarysowane policzki chłopaka i złączam nasze wargi. Patric wchodzi w to bez wahania i oddaje pocałunek z entuzjazmem. Już nie wiem niczego. Nie wiem. Nie wiem.
Może to z tęsknoty całuję usta, których całować nigdy nie chciałam.

2016-10-05

Rozdział 20

Minął tydzień od tego jak rodzina niejakich Dowellów zabrała Nialla do siebie. Szary tydzień, przez który nie czuję nic z wyjątkiem wielkiego zawodu. Jestem niemal jak szmaciana lalka - kompletnie bez życia. Na lekcjach nie chcę się skupić, mogłabym, ale nie widzę sensu by to robić. Z Thomasem nie rozmawiam, przy biurku siedzę cicho jak na przesłuchaniu. Jednym uchem wpuszczam, drugim wypuszczam jego wywody, które w niczym nie pomagają. Z Barbarą nie mam żadnego kontaktu. Próbowała dwa razy ze mną rozmawiać, jednak szybko zrezygnowała po tym, jak powiedziałam kilka ostrych słów. Może kiedyś będę ich żałować.
Jedyne czym mogę się przejmować to Zee. Poświęcam jej więcej czasu niż kiedykolwiek, ona mnie także. Pewnej nocy rozmawiamy tak szczerze jak nigdy. Nawet bardziej niż kiedy opowiadała o swojej rodzinie. Mówi mi o Patricku, o tym jak głupio jest w nim zakochana, oraz że on nigdy nie odwzajemni jej uczuć. Ja mówię jej jak tęsknie za Niallem i jak jednocześnie żałuję, że się w nim zakochałam tak łatwo. To było jak pstryknięcie palcami, a ja utonęłam w jego oczach. Jestem zła na siebie i nawet na niego.
Jeszcze jednym (i ostatnim) moim zmartwieniem jest Matthew, u którego jest źle. Znowu zaczął wpadać w nałóg. Opiekun, który zawsze przynosił mu tabletki nie zauważył, że Matt od jakiegoś czasu sprytnie udawał, że je połyka w cale tego nie robiąc.
- Już kilka razy tak było i po czasie zawsze wracał do siebie - mówi Zee, gdy siedzimy na stołówce bez naszego przyjaciela. - Lekarz już się nim zajął, poza tym znów zaczął chodzić na grupowe spotkania do Tobiasa. Myślę, że wyjdzie z tego szybko. To tylko chwila słabości.
- Myślisz, że to przez to co odwaliliśmy w sylwestra?
Przecież mogło tak być. Marihuana mogła pobudzić jego głód narkotyczny, czy coś w tym stylu.
- Nie. To tylko zioło, nic się od niego nie dzieje - uspokaja mnie - po prostu na chwilę mu odwaliło.
- Mam nadzieję. Martwię się o niego. W lipcu skończy dwadzieścia jeden lat i wyjdzie z ośrodka, co jeśli sobie nie poradzi?
- Poradzi sobie, H. Bez obaw.
- A ty? - pytam niepewnie, przyglądając się sposobowi w jaki grube fale ciemnych włosów obejmują jej drobne ramiona. Przyjaciółka marszczy brwi, a między nimi pojawia się głęboka zmarszczka niezrozumienia.
- Co ja?
- Poradzisz sobie?
Wzrusza ramionami. Widelcem grzebie w nieświeżych ziemniakach, podbródek opiera o nadgarstek co jakiś czas badając wzrokiem ludzi dookoła.
- Nie wiem. Posiedzę tu jeszcze pięć lat, później nie mam pojęcia co zrobię. Nie chcę widzieć mojej rodziny na oczy, więc nie będę miała gdzie pójść. Może zostanę dziwką?
- Zee... - upominam ją, ale ona tylko wzrusza ramionami. - Może wydasz swoje wiersze?
- Nie są na tyle dobre. Nie wiem, nie chcę myśleć o tym co będzie kiedyś. Ty wrócisz do domu za pół roku, Matthew też... Mam nadzieję, że mnie odwiedzicie chociaż raz.
Nie mam szansy powiedzieć czegokolwiek, ponieważ do naszego stolika podchodzi opiekun Zee. Bill Walker, znany w ośrodku również jako nauczyciel geografii. Niektórzy mówią na niego gejzer, bo bardzo się nimi interesuje i potrafi o nich paplać czterdzieści pięć minut. Z samego wyglądu nie przypomina żadnego gejzeru. Bill to zwykły pięćdziesięciolatek z siwiejącymi odrostami kręconych przy końcach długich włosów, które związuje zawsze w kitę. Jego broda posiwiała już całkowicie, lecz na twarzy nie ma wielu zmarszczek. Jest wyluzowanym człowiekiem, trochę zbyt przejmującym się swoją pracą.
- Nowe wieści dziewczynki - zaczyna stając przy naszym stoliku z plikiem papierów w rękach. W zwyczaju ma nazywanie nas dziewczynkami. - Wygląda na to, że będziecie musiały przywitać się z nową współlokatorką.
- Że co? - Zee wybałusza na niego swoje i tak wielkie już oczy. Moje też muszą być jak dwa statki kosmiczne, bo... Co? Współlokatorka?
- Przykro mi, ale przecież macie wolne łóżko w pokoju, tak? - unosi krzaczastą brew.
- Nasz pokój jest za mały na trzy osoby - zauważam.
- W pokojach takich jak wasz, mieszkają nawet po cztery osoby, więc nie narzekajcie.
- Kto to jest?
- Niejaka Manon Casteels, pochodzi z Belgii i ma trzynaście lat.
- Przecież to jakieś dziecko - burzy się brunetka. - To absurd!
- Jest tylko trzy lata młodsza.
- Aż trzy lata - poprawia go z charakterystyczną gestykulacją dłoni. Jeśli trochę poobserwuję się czarnoskóre osoby, zauważy się, że mają bardzo podobną gestykulacje i mimikę. To co właśnie robi Zee jest tym, co zrobiła by większość czarnoskórych kobiet, gdyby były w szoku lub z czymś się nie zgadzały. Nie żebym coś do tego miała, to całkiem zabawne. - Szesnastolatki, a trzynastolatki to dwie oddalone od siebie miliardami lat planety. Czaisz, Bill?
- Jest już w waszym pokoju, idźcie ją przywitać i bądźcie miłe. Straciła rodziców niedawno.
- Jak my wszyscy - mamrocze Zee, gdy Bill już odchodzi w stronę drzwi. - Słyszałaś to?
- Dzielimy pokój z trzynastolatką - stwierdzam z niedowierzaniem. - Musisz uważać, żeby nie podkradła ci papierosów - śmieje się. W odwecie Zee wystrzela z widelca-procy kawałek ziemniaka prosto w moje włosy.
- Ty piczo.
- Chodźmy, zanim ukradnie ci wszystkie tampony.
Śmiejemy się z siebie, nie martwiąc się odniesieniem tacek na swoje miejsce wychodzimy z głośnej stołówki.
W pokoju zastajemy jasnowłosą, chudą dziewczynkę z sarnimi oczami. Bladą jak ściana i chyba zbyt małą jak na swój wiek. Siedzi na górnym łóżku, tuż nad łóżkiem Zee. Jej nogi odziane w białe rajtuzy zwisają swobodnie z krawędzi łóżka. Na nogach ma czarne pantofle, a cała ubrana jest w granatową sukienkę z długimi rękawami, zakończonymi białymi falbanami. Wygląda jakby urwała się z lat czterdziestych, może nawet późniejszych. Cienkie blond pasma lichych włosów okalają jej chude policzki, usta ma czerwone i poszarpane od skubania ich tępymi paznokciami, tak jak robi to teraz patrząc na nas równie tępym wzrokiem. Bije od niej chłód. To ten typ dzieciaka, jakie ogląda się w horrorach.
- Całkiem przerażająco. - Tak wygląda przywitanie ze strony Zee. Wymieniamy spojrzenia i nie wiem czy bardziej chce mi się śmiać, czy uciec od tej dziewczynki jak najdalej.
- Hej, jak masz na imię? - stawiam jednak na typowe zachowanie starszej koleżanki. Małolata nie odpowiada nadal nam się przyglądając. - Mhm, fajnie. Ja jestem Hope, a to Zee.
- Dobra, ustalmy zasady - wtrąca Zee donośnym i pewnym siebie głosem. - Ta szafa, która stoi tutaj - wskazuję na szafę przy moim łóżku - jest moja i Hope, więc nie zbliżaj się do niej i nawet jej nie dotykaj. Stolik też jest nasz i masz nie ruszać naszych rzeczy. Ta szafa - pokazuje teraz na niewiele mniejszy mebel, stojący przy jej łóżku - jest twoja. Możesz w niej chować wszystkie duperele jakie masz. My nie dotykamy twoich rzeczy, bo szczerze, gówno nas obchodzą, a ty nie dotykasz naszych, bo też gówno cię obchodzą. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
Jedyne co robi dziewczynka to odwrócenie się do nas plecami. Kładzie się na łóżku, przodem do ściany i najwidoczniej ma nas w głębokim poważaniu.
- Okay, możesz też udawać, że cię tu nie ma.
- Zee, nie musisz być taka niemiła.
- Niech wie gdzie jej miejsce, no co?
Kręcę głową z politowaniem ale i tak się uśmiecham.
- Zareagowałaś tak samo jak ja miałam przyjechać? - zastawiam się.
- Nie. To była inna sytuacja, bo byłam tu sama - siada na swoim łóżku, po czym sprawdza czy w szufladce są wszystkie papierosy - i jesteśmy w tym samym wieku.
- Nie wierzę ci - chichoczę.
- Mówię prawdę! Tylko jak cię zobaczyłam trochę żałowałam, że jesteś biała.
- Cóż, jak ja cię zobaczyłam trochę żałowałam, że jesteś czarna - odgryzam się. Zee rzuca we mnie poduszką niecelnie.
Wtedy drzwi do naszego pokoju otwierają się i staje w nich nikt inny jak Matthew. Ma zapadnięte oczy od braku snu. Minus okulary, plus czapka, zza której jak zawsze wystają kruczoczarne, rozchełstane włosy.
- Hej - mówi, a jego głos jest chrapliwy jakby dopiero obudził się z drzemki. Wstaję i przyciągam wiotkie ciało przyjaciela do ciasnego uścisku. Jego klatka jest twarda i ciepła, pachnie nieświeżo - nie przeszkadza mi to. - Hej, mała.
- Martwiłyśmy się o ciebie.
- Mam problem.
- My też - twierdzi brunetka. - Mamy nową przyjaciółkę.
- Gdzie?
Zee wskazuje łóżko ponad sobą, więc Matt staje na palcach by przyjrzeć się dziewczynce.
- Co z nią?
- Ma trzynaście lat i nic nie mówi - wyjaśniam mu to przyciszonym głosem. Jego twarz krzywi się w grymasie mówiącym delikatnie "niefajnie". - A ty?
Chłopak wolnym krokiem toczy się do mojego łóżka, usiadłszy pociera zmęczoną twarz dłońmi pokrytymi widocznymi żyłami.
- Wiecie, że mam problem z lekami.
- Ćpasz. - Zee na pewno nie jest osobą która owija w bawełnę.
- Wczoraj w nocy zakradłem się do pokoju pielęgniarki po trochę więcej - przyznaje.
- Jesteś idiotą.
- Zee - upominam ją.
- Patric mnie przyłapał. Wszystko widział.
- Co z tego?
- To, że powie wszystko dyrektorowi, a jeśli to zrobi Foster odeśle mnie do domu, matka mnie wydziedziczy i skończę na ulicy.
- Nawet rapujesz - parska sarkastycznie dziewczyna i szczerze nie wiem co ją tak bawi.
- Nie będzie tak, wiesz o tym.
- Będzie - patrzy mi prosto w oczy. - Ona nie może się dowiedzieć.
- To przestań ćpać.
- Przestanę, Zee, obiecuję. Tylko... musicie mi w czymś pomóc - patrzy na nas z wątpieniem. - Foster się o niczym nie dowie, jeśli odbierzemy zioło Patricka od jego przydupasa dilera; żeby to zrobić musimy tej nocy, w okolicach pierwszej a trzeciej wyjść poza ogrodzenie.
- Niby jak zamierzamy to zrobić? - zwężam oczy w małe szparki.
- Ej, ej, czekajcie. Kto powiedział, że my to zrobimy. Hope, on wdepnął w to gówno, więc teraz niech sam pozbędzie się smrodu.
Nie mogę uwierzyć w jej słowa.
- Co ty wygadujesz? Myślałam, że on jest twoim przyjacielem. Po to jesteśmy, żeby mu pomóc.
- To szaleństwo.
- Wszystko co tutaj robimy to szaleństwo. Zrobimy to - postanawiam.
- Okay. Jestem wam naprawdę wdzięczny.
- Zrobię to pod jednym warunkiem - Zee oblizuje pełne usta. - Ty - pokazuje smukłym palcem chłopaka - już nigdy nie doprowadzisz się do tego stanu, wrócisz do domu, a twoja matka i siostry będą z ciebie dumne. Inaczej ja nie biorę w tym udziału.
- Dobrze. Zrobię wszystko. Obiecuję, że tak będzie, tylko pomóżcie mi.
- Więc jak zamierzamy wyjść poza ogrodzenie? - ponawiam pytanie uśmiechając się diabelsko. Jestem gotowa na nową dawkę adrenaliny.

2016-09-27

Rozdział 19

Króciutki rozdział dzień wcześniej, ponieważ jutro nie będzie mnie w domu. Trzymajcie się.


Wieści, które chce przekazać mi Barbara muszą być czymś naprawdę ważnym. Zebraliśmy się w gabinecie psychoterapeuty Nialla, Pana Coopera. My, czyli ja, Niall, Barbara, oczywiście Thomas też musi tu być, oraz Cooper - to jasne. Powiedzenie, że jestem zdziwiona to za mało. Niall jest nadzwyczajnie spokojny... Chociaż nie, to zupełnie zwyczajne. Opanowany i cichy jak zwykle, jednak teraz coś mówi mi, że ten spokój nie jest dobry. To nie to samo, kiedy bawię się jego włosami, w czasie gdy on czyta książkę. Mogę stwierdzić gołym okiem na niego patrząc, że jest spięty. Spuszczona głowa w dół oznacza albo zawstydzenie, albo smutek. Może oba?
- To o co chodzi? - pytam. Naprawdę nie mam pojęcia o co i żadne sensowne wytłumaczenie nie przychodzi mi na myśl.
- Wiemy, że możesz przyjąć to źle, ale musisz o tym wiedzieć, ponieważ ty i Niall jesteście parą... - zaczyna ze spokojem Barbara, głosem słodkim i zrównoważonym jak zawsze - Chodzi o to, że pewna rodzina chce zaadoptować Nialla.
Cisza, jaka zapada po wypowiedzi opiekunki jest niemal przerażająca.
Adoptować? Co to w ogóle znaczy? Nie rozumiem tego i nie chcę zrozumieć. Nie chcę nawet przyjąć tego do wiadomości.
- Co? - marszczę brwi patrząc na wszystkich po kolei. Mają te same miny, nawet Niall. Zupełnie tak, jakby wiedzieli, że to mnie rozdziera, ale co z tego. Niech trochę sobie pocierpi, co tam.
Przyglądam się Niallowi, jego zgarbionej sylwetce jakby już chciał stąd zniknąć.
- Jacyś obcy ludzie chcą go zabrać i się na to zgadzacie? Dlaczego?
- Hope, nie są obcy, to dobrzy ludzie.
- Nie rozumiem. To jego prawdziwa rodzina?
- Nie, ale będzie - tłumaczy Cooper.
- Dlaczego? - rzucam Thomasowi błagalne spojrzenie. Mogłabym teraz błagać, o to, by to co mówią było jakimś żartem, lub prosić, żeby nie odbierali mi Nialla. Ten chłopak jest jedynym człowiekiem, na którym naprawdę mi zależy, a oni chcą po prostu to zniszczyć i mi go odebrać? Nie mogę tego pojąć, nie mogę na to pozwolić i nie będę mogła tego znieść. Dlaczego muszę cały czas kogoś tracić? Dlaczego życie to dziwka, która tylko daje mi nadzieję a później odchodzi ze wszystkim z podniesioną do góry głową. Nigdy tego nie zrozumiem.
- Mówiłem od początku, że pozwolenie na wasze spotkania to absurd. Teraz ani ty, ani Niall nie będziecie w dobrej formie. To nie jest nasza wina, Hope.
- A więc to moja wina? - unoszę na nich brwi.
- Nie - mówi słabo Niall, chcąc do mnie podejść i chwycić moją dłoń w swoją. Cofam się o krok, nie przyjmując tego gestu. Czuję jakby te cztery osoby wbiły mi noże w plecy, przy okazji przekuwając serce.
- Wiedziałeś o tym? - pytam go z tępym tonem.
- Tak, ale...
- Od kiedy? - przerywam mu, bo wiem, że i tak wszystko co powie nie będzie mieć nawet znaczenia. Już nie.
- Od początku roku.
To dlatego był taki odległy. Dlatego w sylwestra nie chciał spędzać ze mną czasu, tylko zostać w swoim pokoju. Później był tak blisko, ponieważ korzystał z chwili. Tak sobie to wymyślił. Chcę mi się rzygać.
- I co jakaś rodzinka nagle się pojawia i go zabiera? Tak nie można! - burzę się.
- Nie masz na to wpływu, Hope. Dziękujemy, że mu pomogłaś, ponieważ to co zrobiłaś naprawdę wzbogaciło jego osobowość, a przede wszystkim poprawiło wyniki testów. Niestety musisz się z tym pogodzić...
- Wiedzieliście, że tak będzie! Dlaczego do tego dopuściliście?!
Czuje się obrzydliwie wykorzystana, bo to oczywiste, że oni wiedzieli iż istnieje taka możliwość by ktoś zaadoptował Nialla, ponieważ nie może całe życie siedzieć w ośrodku jak w więzieniu. Mimo wszystko nie powiedzieli mi tego, zataili to przede mną jak najobrzydliwszy sekret.
- Nie my jesteśmy winni - odpowiada Thomas.
- W takim razie, przepraszam, że kogoś pokochałam. - Tym kończę wszystko. Ostatnie spojrzenie rzucam Niallowi. Przepełnione zawodem, ale też nienawiścią, bo naprawdę w tej chwili go nienawidzę, chociaż właśnie powiedziałam coś zupełnie odwrotnego. W niebieskich oczach nie dostrzegam nic innego jak żal. Cholera, ja nawet powiedziałam mu wczoraj, że go kocham a on nie zrobił z tym nic. Nie pisnął ani słówka. Rzucił moim pieprzonym sercem o ścianę, jak najbrzydszym talerzem z zastawy, by roztrzaskało się z hukiem. Świadomie.
Nie chcę już nawet nigdy na niego patrzeć. To skończone - pomyślałam, zatrzaskując drzwi. To koniec. Już nigdy go nie zobaczę.

2016-09-21

Rozdział 18

W rozdziale są sceny przemocy

Każdy człowiek, chociaż raz przechodząc obok jakiegoś domu zastanawiał się, co dzieje się w jego wnętrzu. Widząc szczęśliwie bawiące się dzieci na ogrodzie, stwierdza: "więc tu mieszka szczęśliwa rodzina, jak z reklamy płatków śniadaniowych", a widząc dwóch staruszków, w bujanych fotelach na lichej werandzie, powie: "więc tutaj mieszka para, która wytrwała tak wiele". Jeśli zobaczy opuszczony dom, z trawą wysoką na pół metra, wybitymi szybami i złuszczonymi okiennicami, od razu pomyśli, że może ktoś umarł, może stało się tu coś złego. Czy to nie jest zadziwiające w jaki błąd mogą wprowadzić nas rzeczy martwe, jak zwyczajny wygląd domu? W jeszcze większy błąd może wprowadzić nas drugi człowiek.
Monicę nie przeraża tylko to, ale sposób w jaki jej życie się zmienia. W jaki błąd wprowadza ją jej mąż, który cały czas gra na rolę. Kobieta nie wie, czy jej ukochany po prostu sam napisał sobie nowy scenariusz w głowie i rozpoczął jego realizację, czy jednak jest zwyczajnym sobą. Od czasu do czasu zastanawia się, czy to w ogóle on.
Czasami, kiedy upokarza ją swoimi rozkazami, słowami i dotykiem, kobieta zastanawia się, czy to ten sam człowiek. Przekonuje się, że tak, cały czas jest przy niej gdy rozmawiają z sąsiadką lub Katherine. Później zastanawia się, który z nich jest graną rolą, a który prawdą.
Kiedy ich córka ma osiem lat, ich małżeństwo działa jak trzeba. Sąsiadka sądzi, że są idealną parą - opowiada o rodzinie Clinton swoim koleżankom po każdej niedzielnej mszy. Listonosz, zawsze gdy przynosi pocztę uśmiecha się pogodnie, a ośmiolatce zawsze ofiaruję jakiś słodycz. Katherine, wpada do nich trzy razy w miesiącu. Zwyczajnie kocha patrzeć jak jej córka prowadzi malownicze życie wraz z cudownym mężem, wychowując małą Hope.
Jak widać, rodzina Clinton ma bardzo dobre umiejętności aktorskie. Według pozorów, wszystko w małżeństwie tej dwójki cyka jak w szwajcarskim zegarku.
Tak jest każdego dnia. To już stało się rutyną. Siniaki na jej ciele stały się rutyną. Czy to ją przeraża? Już nie. Po cichu tylko modli się, aby Hope nic się nie stało.
Oby nie popełniała takich błędów jak ja, myśli za każdym razem Monica, kiedy całuję córeczkę w czoło wieczorami. Myśli, oby nie znalazła takiej osoby jak Victor w swoim życiu, ale zaraz karci się za to. Ona k o c h a Victora.


***

W sobotni wieczór Monica jest sama w domu. Siedzi w ciszy przy stoliku w kuchni, w kruchych palcach zaciskając pusty już kubek. Tykanie zegara odbija się od ścian jak gruchanie gołębia od pustych ulic, gdy wschodzi słońce. Dom jest ciemny, jedyne zapalone światło to te nad głową kobiety. W jej wnętrzu szaleje zamieć, a ona tylko zachłannie zaciska porcelanę w dłoniach. Może czeka, może planuję ucieczkę, może już uciekła gdzieś myślami daleko, słuchając echa ciszy.
Jak znikąd przerywa ją skrzypienie drzwi, brzęk kluczy, kroki. Brunetka sztywnieje na siedzeniu, rozgląda się z lekką paniką tylko by sprawdzić, czy aby na pewno szklanki są na drugiej półce w szafce a kubki na pierwszej, rolety są zaciągnięte i toster schowany. Bezszelestnie wstaje. Przecież nie może tak bezczynnie siedzieć i nic nie robić cały czas. Bierze pierwszą lepszą szmatkę z poręczy, by wytrzeć jeszcze raz błyszczący już blat. Nasłuchuje uważnie, próbując opanować drżenie kolan. Kiedy on tak zaczął na mnie działać? - zastanawia się.
Obce dłonie zaciskają palce na jej biodrach, a ciepły oddech uderza w szyję jak tysiące igieł, które rozgrzewają nerwy ukryte pod skórą. Skupia się na zapachu, ale nie wyczuwa alkoholu. Tylko wilgotne usta na jej karku. Spuszcza trochę powietrze z siebie i próbuje się rozluźnić za wszelką cenę.
Prawa ręka mężczyzny nagle obejmuję jej biodra zaborczo przyciskając ją bliżej ciała z tyłu. Czuje zęby na swoim barku, to nie boli prawie w ogóle, choć nadal nie można tego nazwać miłosnymi ugryzieniami. Monica zaciska oczy, usiłując nie wydać z siebie najmniejszego odgłosu. Łzy już zaczęły zbierać się pod jej powiekami, a żołądek zaciskać w stresie. 
- Zamierzasz tak stać? - szepcze Victor za jej plecami. Dziewczyna przełyka gulę w gardle nerwowo, zagubiona jak szczeniak. Nie wie co ma zrobić, aby on nie zaczął wrzeszczeć. Ciepło jego ciała sprawia, że czuje się rozgrzana. Nie ma w tym nic dobrego. - I też nic nie powiesz?
Palce Victora unoszą jej bluzkę, opuszkami malując wzory po gładkich bokach. Kiedyś by ją to załaskotało i zaśmiała by się, lecz dzisiaj czuje tylko jak włosy stają jej dęba, a przez ciało przechodzi mocny dreszcz. Bluzka ląduje na kafelkach.
- Zobaczymy jak długo wytrzymasz. - Odpina jej biustonosz i zanim Monica może się zorientować jej włosy są ciągnięte w tył tak mocno, że czuje się jakby zaraz wszystkie miały po prostu wyrwać się wraz z cebulkami. Otwiera usta szeroko na wdechu, nic z nich nie ulatuje. Jej dłoń pędzi do miejsca, w którym Victor ciągnie za włosy. - Łapy przy sobie, dziwko.
Klepie ją w rękę, po czym łapie zaczerwienione miejsce i trzyma. Po tym będą ślady. Łza toczy się powolnie w dół jej policzka.
Kobieta zostaje przyciśnięta ciałem do zimnego blatu, tak, że Victor ma idealny wgląd na jej nagie plecy.
- Proszę... - szepcze cichutko.
- Co? Co powiedziałaś?
- Dlaczego mi to robisz? - odważa się zapytać. I tak i tak zostanie zlana, więc jedno pytanie chyba nie zaszkodzi, prawda?
- Dlaczego? - Monica może wyczuć uśmiech na jego ustach. - Ponieważ kurewsko mi się to podoba.
Z tym uderza ją mocno między łopatki i przyciska głowę mocniej do blatu. Monica łapie powietrze w płuca z trudem, nim rzeczywiście zdąża on uderza ponownie w to samo miejsce. Mocniej, kilka razy.
- Kurewsko podoba mi się wyraz twojej twarzy teraz, nie wyobrażasz sobie - mówi wprost do jej ucha. Bruneta czuje jego erekcje przez spodnie i ma ochotę zwymiotować. - Podoba mi się jaka jesteś uległa, jak spełniasz każdą moją zachciankę, bo jesteś moją kurwą.
Monica nie wytrzymuje. Victor uderza szczególnie mocno, także w jej lędźwie i szloch przeszywa całe drobne ciało. Im głośniej jest, tym bardziej on się w to wkręca, ale ona nie może po prostu przestać płakać. W pewnym momencie Victor ustępuje. Odsuwa się od niej tak, że dziewczyna czuje chłodne powietrze na gorącej skórze. Płacze nawet mocniej, jej mięśnie i kości bolą od tej pozycji ale boi się w ogóle ruszyć. Słyszy szelest i zapalniczkę, później zapach tytoniu papierosowego, zamiera.
Mija chwila, w której ciało Moniki trzęsie się przeraźliwie mocno. Victor znów ciągnie ją za włosy do tyłu więc jej plecy są przyciśnięte do jego klatki. Kręgosłup Moniki chrupnął z ulgi. Jedną dłonią mężczyzna przetrzymuje ją za włosy drugą chwyta jej szczękę. Naga klatka piersiowa szaleje, w czasie gdy ta osłonięta jest całkiem spokojna.
- Shh... Jesteś zdenerwowana - stwierdza. - Tutaj - zbliża papierosa do jej ust - zaciągnij się.
Łzy jego żony spływają po jego dłoni, lecz on nie przejmuje się tym. Czeka, aż brunetka weźmie papierosa między wargi i zaciągnie się dymem, tak, że jej płuca zaczną boleć a dym będzie uparcie szczypać gardło. Tak robi. Kaszle i to boli.
- Dobra dziewczynka - chwali ją i puszcza nagle, przez co nogi się pod nią uginają i upada. Zasłania piersi rękoma, kuląc się na podłodze, kaszląc.
- Mówiłem, słuchasz się mnie jak suka. Podoba ci się to, prawda?
Kuca obok Moniki, a ta kuli się jeszcze bardziej chcąc zapaść się pod ziemie. Czuje się taka naga jak nigdy.
- Powiedz, że ci się to podoba - popycha jej ramię, za pierwszy razem lekko, za drugim już jest nad nią. Kolana po obu stronach jej bioder, ręce przytrzymane nad głową. Brązowe czy spuchły od płaczu. Victor łapie jej szczękę jeszcze raz, zmuszając by patrzyła na niego. - Powiedz to.
Brunetka potrząsa głową w sprzeciwie. Victor nabiera powietrza mocno, tak, że jego nozdrza się rozszerzają, ramiona sztywnieją.
- Powiedz to! - wydziera się. Monica płacze. - Powiedz, że to lubisz.
- Ja... - próbuje.
- No, dalej.
- Nie mogę - wydusza przez płacz. Victor uderza swoją ukochaną otwartą dłonią w policzek, wciąga ostatnią dawkę dymu w płuca i zgasza papierosa w miejscu pod jej żebrami. Monicę rozdziera krzyk, tak przeraźliwy i pełen bólu jak jeszcze nigdy. Ból jest nieporównywalny z niczym innym.
- Powiedz to, kurwa! - Wyrzuca niedopałek gdziekolwiek, by znów przytrzymać jej głowę nieruchomo.
- Lubię - próbuje, naprawdę próbuje odzyskać głos, lecz jest to trudniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
- No dalej.
- Lubię to.
Victor uśmiecha się dumny. Puszcza twarz żony i jej ręce, przyglądając się jej z czymś w oczach, czego nie można odgadnąć.
- Sprawmy ci trochę przyjemności teraz, hm?
- Proszę, przestań.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem, kochanie.
- To boli. Proszę.
Ale on nie zważa na jej słowa. Zatyka poprzegryzane usta szmatą, delektując się każdym jękiem bólu jaki wydaje z siebie kobieta. Monica mogłaby ją wyjąć, mogłaby się wyrwać oczywiście, że tak. Nie zrobi tego, ponieważ wie, że to tylko pogorszy sprawę. Poza tym nie ma tyle odwagi.
Kiedy z nią kończy, zostawia na zimnej, kafelkowanej podłodze w kuchni. Monica zwija się i płacze, płacze, i płacze.


***

Wkrótce cichy szloch ustaje, ciało przestaje się trząść ze strachu, oczy zaczynają szczypać jak płuca zaciskać. Nie może zasnąć tutaj, na podłodze w kuchni całkiem naga. Nie wie kiedy jej córka zdecyduje się wrócić do domu. Poza tym, kafelki są zbyt zimne, choć nadal łagodzą jej obolałe plecy. Słyszy kroki Victora i zamiera, już nawet nie wie który raz dzisiaj. Po prostu jej oddech zatrzymuje się gdzieś w połowie drogi do płuc, a serce umiera by za chwilę podwoić wydajność swojej pracy. Zamyka oczy, w chwili gdy jego obecność w kuchni jest wyczuwalna. Stoi dokładnie za jej plecami, a Monica jest pewna, że w zielonych oczach męża błyszczy pogarda. Jest zdziwiona, ponieważ gdy on podchodzi kilka cichych kroków bliżej, miękki materiał sunie po nagiej skórze dziewczyny, otula każdy zbolały mięsień i koi ból pod czerwonymi jeszcze siniakami. To jej ulubiony, czerwony, bawełniany oraz jedwabiście delikatny koc. Może tak naprawdę wcale nie jest taki przyjemny, lecz w tej chwili właśnie taki się wydaję. Victor dokładnie otula nagie ciało i bierze Monicę na ręce w stylu panny młodej. Ta nie ma nawet siły napiąć kark, więc jej głowa swobodnie zwisa, a kaskady kręconych włosów tańczą nad podłogą. Jest kompletnie bezwładna. Przez głowę przemyka jej myśl, że jeśli Victor próbowałby teraz czegoś, ona nawet nie miałaby siły na protesty.
Brunetka nie wie kiedy znalazła się w wannie wypełnionej ciepłą wodą, która przyjemnie rozgrzewa spięte mięśnie i daje poczucie czystości, jakiej dziewczyna potrzebuje. Ignoruje kującą myśl - wolałaby znaleźć się w wannie jego serca. Może nie było by tam najcieplej, ale nadal by w nim była.
Victor kuca przy porcelanowym meblu, szorstkimi dłońmi zmywając z pleców Moniki ból istnienia, ponieważ ona już od jakiegoś czasu ma problem ze swoją egzystencją. Łzy, równie gorące jak ta woda, swobodnie spadają w dół bladych policzków. Monica rozgląda się trochę po jasnym pomieszczeniu z białymi ścianami, wzrok zatrzymując na małym kaloryferze.
- Czy... - zaczyna, ale jej głos jest tak cichy, że musi zakasłać delikatnie. - Czy mogę spać dzisiaj w łóżku?
Podnosi oczy na męża, jednak dostrzegając jego twarde spojrzenie od razu się wycofuje.
- Proszę, nie chcę spać tutaj znowu - szlocha, z całych sił próbując opanować drżenie ciała. Na marne. - P... podłoga jest tu tak... taka zimna i ja... Ja nie chcę. Proszę, pozwól mi.
- Przestań beczeć - odpowiada jedynie mężczyzna. - Będziemy spać razem. 
Po tych słowach serce Moniki rośnie, ulga zalewa umysł.
- Choć na to nie zasłużyłaś - dodaje po chwili. Później już Monica nie mówi ani słowa, pozwalając mu obmywać swoją skórę, pomimo, dotyku, który ją boli. To nie siniaki i nie rana po zgaszonym papierosie. Jednak gdzieś w głębi Monica wie, pamięta, iż ten on jest także źródłem miłości i przyjemności, że może nim być. To sprawia, że brunetka zaczyna myśleć, że to z nią jest coś nie tak, ponieważ to ona nie umie docenić, ani czerpać przyjemności z tego co Victor jej daje. Ponieważ pamięta, że okrywała jego dłońmi ciało i duszę. Ukrywała cierpienie w jego ramionach.
Victor pomaga wyjść brunetce z wanny, a kiedy otula ją beżowym ręcznikiem, ta bez skrupułów przytula się do dobrze jej znanej klatki piersiowej , osłoniętej bawełnianą bluzką. Pachnie dymem papierosowym i tanimi perfumami. Dokładnie tak, jak to zapamiętała.
- Kocham cię - mówi. Nie ma w tym zawahania, nigdy nie było, bo ona naprawdę to robi.
- Jesteś głupia, jeśli tak sądzisz.

2016-09-14

Rozdział 17

Blondyn nie mówi nic, tylko patrzy na mnie oczami pełnymi jakby... troski? Nie wiem, ale to coś na pewno w tym stylu. Może zaufanie?
Podnosi dłoń na wysokość mojej twarzy, by przesunąć kciukiem wzdłuż policzka. Jego palce muskają moją szyję. Jest tak blisko, że mogę poczuć ciepły oddech na swoich ustach.
- Czy to w porządku? - pytam ciszej niż planowałam.
Niall kiwa głową powoli, całkiem opanowany. To jest dla mnie naprawdę zadziwiające, bo nie myślałam, że przyjmie to tak dobrze. Nie krzyczy, nie płacze, jest najzwyczajniej spokojny. Otwarty na uczucia i trochę uwagi.
Nie oczekuję od niego tego samego. Nawet na to nie czekam. Uśmiecham się w stronę chłopaka, ponieważ wiem, że naprawdę w prządku jest czuć to co czuję.
Przypomniałam sobie rozmowę z Zee, gdzie zapytała mnie, jak to jest być zakochanym. Odpowiedziałam wtedy, że nie mam pojęcia. Teraz już wiem, już mogę to opisać.
Zakochać się? To jak dryfowanie, podczas patrzenia w jego spokojne oczy. To jest to uczucie, gdy czujesz ciepło drugiego ciała, jego zapach, wsłuchujesz się w rytm jaki wybija te drugie serce. Później słyszysz szum krwi w uszach. Z każdą sekundą zatracasz się w afekcie.
Dokładnie tak jak ja teraz. Niall nie musi wyznawać mi tego samego. Wystarczy gest, czyli ujęcie mojej twarzy jak zwykł to robić, by pocałować mnie bez pośpiechu z wyczuciem. Wiem, że wypowiedzenie swoich uczuć przez blondyna nie jest czymś łatwym, dlatego będę czekać. Choćby nie wiem ile czasu mu to zajęło, ja zaczekam. Na niektóre osoby po prostu warto zaczekać.
Odpływam gdzieś daleko w momencie, w którym Niall odchyla się trochę od moich ust z charakterystycznym dźwiękiem. Posyła mi subtelne spojrzenie spod rzęs, jakby upewniał się czy wszystko jest dobrze. Nic nie mówi. Nie musi. Potakuję mu głową, sama nie będąc pewna co ten gest ma właściwie znaczyć. Może to "Tak, naprawdę się w tobie zakochałam" lub "Tak, możesz dalej mnie całować", w sumie możesz mnie całować dopóki nie utracę reszty zmysłów, myślę, a ta myśl wywołuje czerwień na mojej twarzy. Chłopak robi to, o co proszę go w podświadomości. Ponownie złącza nasze usta. Tym razem mocno, z potrzebą. Dźwięk zaskoczenia wyrywa się z mojego gardła, lecz ginie gdzieś po drodze. Sprawia, że Niall przyciąga mnie tylko bliżej ciepłego ciała.
Jego ręka, dotychczas pocierająca delikatnie mój policzek, teraz wbija mi krótkie paznokcie w biodro zachłannie. Nasze usta stają się wilgotniejsze, oddechy coraz gorętsze, nasze dłonie coraz bardziej i bardziej spragnione. Przerywam to, co skutkuje cichym pomrukiem niezadowolenia ze strony Nialla. Nie długo po tym, ten wyraz pretensji zmienia się w coś zupełnie przeciwnego. Wargami tworzę ścieżkę na szczęce niebieskookiego, tylko po to, by za chwilę wpić się ustami w szyję chłopaka. Nie zajmuję mi długo utworzenie purpurowego siniaka w tym miejscu, ssąc i zagryzając na przemian miękką fakturę skóry.
Do pokoju wpada więcej jasnego światła i to nie jest światło przejeżdżającego akurat samochodu. To światło z korytarza, ponieważ ktoś właśnie wszedł do pokoju. Odskakuje od Nialla jak oparzona, przez co ląduję na jego łóżku. W przejściu stoi Barbara. Jej długi cień biegnie przez podłogę, gdy sterczy zamurowana w swoich wysokich szpilkach.
- O, Jezusie - mamroczę, wlepiwszy twarz w pachnącą pościel. Myślę, że teraz powinna nad moją głową sterczeć tabliczka jak w kreskówce, z napisem "jej policzki mogą poparzyć".
- Co by się stało gdybym weszła tu za dziesięć minut? - pyta nonszalancko blondynka, przez co moje zażenowanie jeszcze bardziej się pogłębia.
- To nie jest śmieszne - wnioskuje Niall.
Chichoczę, na szczęście jest to stłumione przez materiał.
- Hope, wstań. To, że mnie nie widzisz, nie znaczy, że ja ciebie też - ton Barbary zmienia się na trochę bardziej apodyktyczny.
- Ale to jest żenujące - jęczę. Kilka sekund ciszy wystarcza, żebym jednak wstała. Niall nadal jest w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą się całowaliśmy. Czy możemy wrócić, do tej chwili, proszę?
- Mam ważną sprawę do załatwienia z tobą, Niall. I Hope, nadal nie rozmawiałyśmy od nowego roku. Ta sprawa dotyczy was obu, musimy jutro porozmawiać. Koniecznie.
Nie rozumiem dlaczego, jej słowa są pełne zmartwienia.
- O co chodzi? - marszczę brwi, błądząc wzrokiem po tej dwójce. Barbara w końcu zapala światło w pokoju. Muszę zmrużyć oczy, bo jest to aż bolesne.
- Mówiłeś jej coś? - kobieta pyta Nialla, a ten potrząsa głową. - Dobrze.
- Mówił co? Co miałeś mi powiedzieć?
- Porozmawiamy o tym jutro, w gabinecie Thomasa. Dziś jest już za późno na takie sprawy.
- Nie ma żadnej sprawy. Co to ma znaczyć? - czuję się całkiem zagubiona w tej rozmowie. - Chodzi o chorobę Nialla? Może to coś z Victorem? - zgaduję, lecz Barbara tylko patrzy na mnie zatroskana.
- Powinnaś iść już do siebie, kochana - mówi. - Nie zamartwiaj się tym.
- Nie możesz powiedzieć mi teraz? - Wbijam w nią spojrzenie. Blondynka kręci głową. - Niall?
- Ja... - zaczyna niepewnie.
- Hope idź do siebie i koniec dyskusji. Wszystkiego dowiesz się jutro.
Prycham obrażona, ale faktycznie odpuszczam. Przy drzwiach jednak zatrzymuje się, odwracam i naprawdę mam teraz gdzieś, że Barbara tu jest. Wkurzyła mnie. Szybkim krokiem wracam do niebieskookiego oraz stając na palcach, położywszy władczo dłoń na tyle jego głowy, pozostawiam pieczęć na ustach chłopaka w postaci mocnego pocałunku. Może jest on obietnicą, a może potwierdzeniem słów, które wypowiedziałam jeszcze niedawno. Na pewno którymś z tych.Trwa on na tyle krótko, że Niall nie ma szansy zareagować, ponieważ tylko chwila a po mnie nie ma już śladu w pokoju 409.
Z bloku D ulatniam się najszybciej jak mogę. Mimo wszystko, to miejsce przyprawia mnie o lekkie ciarki w dole kręgosłupa.
W moim pokoju nie ma Zee. Jej notes leży zamknięty na łóżku, szuflada w stoliku, w której trzyma papierosy jest otwarta. Paczka jest na swoim miejscu, czyli nie wyszła zapalić. Podejrzane, ponieważ to ta godzina. Wzruszam ramionami, zamykam szufladę, wyciągam z szafy rozciągnięty podkoszulek, szorty oraz ręcznik. Bez chwili przerwy dręczą mnie myśli o tym, co takiego ukrywa przede mną Barbara co ma związek z Niallem. Nie mam pojęcia. Myślałam, że wszystkie sprawy dotyczące naszej relacji i małego związku są jasne.
Wchodząc do łazienki mijam się z dziewczyną, która chodzi ze mną na angielski. Uśmiecha się do mnie przyjacielsko, czym także jej odpowiadam. Odgłos szumu wody z ostatniej kabiny wypełnia kafelkowane pomieszczenie. Zajmuję przed ostatnią, ponieważ mam z nią dobre wspomnienia.
Gorąca woda sprawia, że moja skóra się rumieni, a myśli z mojej głowy wyparowują chociaż na moment. W braniu prysznica jest coś takiego, co pozwala mi zmyć wszystkie wydarzenia z dnia i mogę położyć się do łóżka czysta, świeża i gotowa na jutrzejszy dzień. Prysznic jest jak spowiedź, ale różnica jest taka, że prysznic odpręża.
Stoję pod strumieniem patrząc na swoje stopy. Stróżki wody swobodnie obmywają moje ciało, skapują z moich rzęs, nosa i ust. Marszczę brwi, gdy widzę czerwoną wodę wirującą przy odpływie. Nieraz jest jej mniej, czasami więcej. Śledzę drogę skąd pochodzi. Ostatnia kabina.
Szybko wyłączam prysznic, jeszcze szybciej się wycieram i niezdarnie zakładam na siebie czyste ubranie. Pukam w kruchą ściankę z płyty kartonowej.
- Jest tam ktoś?
Nikt nie odpowiada. Woda nadal się leje, zaróżowiona znika w małych, okrągłych odpływach. Moje serce szaleńczo bije w klatce piersiowej.
- Halo! Otwórz drzwi...
- Hope, idź sobie! - odkrzykuje znany mi głos, zza niestabilnych drzwi.
- Zee, wszystko okay?
Odpowiedź nie nadchodzi. Tylko szum.
- Zee?
- Proszę, zostaw mnie.
Robię się jeszcze bardziej zmartwiona. Włoski na rękach unoszą mi się, tworząc gęsią skórkę. Głos dziewczyny zza drzwi jest niski, brzmi jakby płakała. Jakby coś ją bolało.
- Widziałam krew. Wszystko w porządku? - niemal przytulam się do kabiny. Słyszę szloch i mi samej zbiera się na łzy. - Zrobiłaś coś sobie?
- Nie - mówi. - Ja... Nic się nie stało.
- Potrzebujesz pomocy?
Przyjaciółka parska śmiechem. Mimo, że nie mogę jej zobaczyć jestem pewna, że to wywołało jeszcze większą porcje słonych łez.
- Otwórz drzwi Zee - proszę ją ostrożnie, miękkim tonem. - Możesz mi ufać, wiesz o tym.
Znów brak odpowiedzi. Nie znam powodu jej płaczu, ale musi być naprawdę źle skoro robi to pod prysznicem. Wiem jak to jest skulić się, z przeczuciem, że w tym miejscu nikt ci nie przeszkodzi i jesteś pozostawiony sam sobie chociaż na te kilka minut. Prysznice mają to do siebie. Nawet płacz podczas nich jest przyjemniejszy. Kiedy nie wiesz czy to łzy, czy zwykła woda wyznacza stróżki na twoich policzkach. W pewnej chwili masz przeczucie jakby ciepła ciecz obmywająca twoje uległe ciało była twoimi własnymi łzami. Całe cierpienie jakie wypłakałaś spływa po najmniejszym minimetrze skóry, po dłuższym czasie wywołując tępy ból. Prysznic jest jak spowiedź...
Po czasie woda przestaje się lać, a drzwiczki otwierają się. Zee siedzi pod ścianą, ubrana w czarną podkoszulkę i pasujące do niej bokserki. Włosy ma mokre, tak jak całe ubranie, lecz to nie jest ważne. Ważne jest to, że jej oczy są spuchnięte i zaczerwienione od płaczu, po jej udach spływa odrobina krwi z malutkich rozcięć. Nie mogę uwierzyć swoim oczom.
- O mój Boże, Zee...
- Nie odzywaj się - warczy, ocierając oczy kciukami.
Jak szybko otwieram usta, aby się jej sprzeciwić, równie szybko je zamykam, jak dociera do mnie co powiedziała. Obserwuję jak brunetka przykłada dłoń do rozcięć. Krew odbija się na jej dłoni. Dostrzegam mnóstwo blizn, które na jej brązowej skórze wyglądają trochę inaczej niż na jasnej. Są także na ramionach, kilka pod zewnętrzną stroną łokcia. Bardzo blisko grubej żyły, z której pielęgniarki zawsze pobierają krew. Uświadamiam sobie, że przecież nigdy nie widziałam Zee w koszulkach z krótkim rękawkiem. Zawsze to był sweter, lub zwyczajna długa bluzka. Ćwiczyła w nich nawet na wuefie, spała w nich. Nigdy nie przebierała się w pokoju.
Biorę głęboki oddech, by chociaż przez chwilę móc pomyśleć logicznie.
- Chodźmy stąd zanim ktoś nas znajdzie - mówię. Pomagam jej się podnieść. Zee krzywi się, jednak szybko zmienia wyraz twarzy na obojętny. - Musimy to jakoś opatrzyć...
- Nie, nie musimy - wciąga na siebie czarne leginsy, wyciera włosy w ręcznik oraz narzuca szarą bluzę z kapturem na ramiona, nie przejmując się przemoczoną bielizną.
- Chcę, żebyś ze mną porozmawiała.
Wychodzimy z łazienki. Krok Zee jest dosyć sztywny przez materiał drażniący rany. Zee zatrzymuje się, wbija błagalne spojrzenie we mnie. Dolna warga jej ust drży.
- Proszę - głos dziewczyny jest lichy - nie mów nikomu.
- Jestem pierwszą, która... - nie muszę nawet dokańczać. Zee kiwa głową gwałtownie, puszczając wszystko i rozpada się kawałek po kawałku na moich oczach. Zbieram jej ciało w swoje ramiona, do których lgnie. Nie martwię się jej przemoczonym ubraniem. Po prostu trzymam ją przez chwilę, żeby poczuła, że ma ramie, w które może się wypłakać. - Porozmawiam z tobą. Tylko proszę, nie mówi nikomu. Błagam, nie mówi Mattowi.
- On nie wie?
- Nie.
- Chodźmy do pokoju. Chcesz herbatę?
- Potrzebuję porozmawiać.
- Dobrze - szepczę, zbierając kosmyki jej włosów za ucho. - Zdejmij mokre ubranie, pójdę po herbatę.
- Hope - głos brunetki zatrzymuje mnie, w ostatnim momencie - szybko.
- Zaraz będę - obiecuje i znikam za drzwiami.

***

Stawiam dwa parujące kubki na stoliku między łóżkami, po czym siadam na tym współlokatorki, zakrywając nasze nogi kołdrą.
- Boli? - zaczynam naszą rozmowę od tego pytania. Chodzi mi oczywiście o rozcięcia na jej udach. Ciekawiło mnie dlaczego Zee jest w Colorado Springs, ale nigdy nie pomyślałam, że to przez cięcie się (chociaż to i tak pewnie nie jest główną przyczyną). Jeszcze bardziej szaloną myślą od tego wszystkiego jest to, że Zee nie chce żyć.
Ma tyle blizn na ciele, ile ja teraz myśli w głowie.
- Ten ból jest niemal przyjemnością - stwierdza, sięgając po kubek.
Przypomina mi się jak Thomas na pierwszym spotkaniu powiedział, że czytam książki fantasty, by uciec od rzeczywistości. Moim sposobem jest czytanie książek, sposobem Zee - sprawianie sobie bólu. Zawsze wydawało mi się, że to przereklamowane. Wbijanie sobie tępej żyletki z temperówki w skórę z błahych powodów. Nawet przypomniałam sobie jak kiedyś powiedziałam Zee, że to głupie. Jednak teraz, myśląc o tym uważam, że ja nie miałabym odwagi tego zrobić. Może dlatego, że nie chcę umierać, ale gdy ma się styczność z osobą, która chce, która to robi, zaczyna się to postrzegać całkiem inaczej. Ja i Zee nie znamy się od dawna, a już jest mi przykro z jej powodu. Chcę ją przytulać, pocieszać i wyrzucić wszystkie ostre narzędzia. Co dzieje się w głowie osób, które są ze sobą naprawdę blisko i jedna zaczyna to robić? To musi boleć. Cholernie boleć, na pewno bardziej niż bolą rozcięcia na skórze tej pierwszej. To musi być okropne poczucie winy wraz z nienawiścią oraz miłością i szczyptą troski. Niemal wybuchowa mieszanka uczuć.
- Pojechałam z mamą na zakupy urodzinowe - przyciszony głos przyjaciółki przerywa moje przemyślenia - bardzo chciałam album Spice Girls na dziewiąte urodziny, mama kupiła mi także książkę ze zbiorem wierszy. Męczyłam rodziców jeszcze miesiąc przed urodzinami o ten album. "Mamo, mamo, chce album Spice Girls! Kup mi, kup mi, kup mi!" - mówiła udając głos dziecka. Nie przerywałam jej. - W drodze powrotnej miałyśmy wypadek samochodowy - Zee zagryza wargę. - Zginęła na miejscu.
Napisała wiersz dla matki. Wiersz, którego jej mama nigdy nie przeczyta. Odwiedziła ją na cmentarzu, dlatego nie cieszyła się z tych odwiedzin. "Jestem taka zdziwiona ile nasza rodzina ma ze sobą wspólnego", powiedziała wtedy, w autobusie.
- Kiedy umarła... To bardzo bolało, z resztą sama wiesz - kontynuuje - Nie miałam oparcia w ojcu, ponieważ mnie znienawidził.
- Na pewno nie...
- Nie przerywaj mi - jej głos cały czas był chwiejny. Stała na granicy płaczu, choć nie sądzę by miała jeszcze jakiekolwiek łzy do wypłakania. - Na początku nie zwracał na mnie uwagi. Byłam jak duch. Dziecko bez rodziców, które nie potrafi nawet przyrządzić sobie nic porządnego do jedzenia, gdy tego potrzebuje. 
Po roku zaczął mnie dostrzegać, ale tylko w tych złych aspektach. Skoro tatuś mówił, że jestem nieudacznicą, sierotą i... Czasami mówił, że to ja zabiłam mamę - zamyka oczy, bierze drżący oddech. - Skoro tak mówił, to musiała być prawda. Wierzyłam w każde jego słowo. Zamykał mnie w piwnicy. Bez światła, jedzenia, ani nawet wody. Początkowo tylko na godzinę, później na dzień. Nieraz siedziałam tam trzy dni, całkiem sama, płacząc krzyczałam o pomoc, robiłam pod siebie, przepraszałam za to, że zabiłam mamę. To trwało dwa i pół roku. Zamykał mnie tam przez takie głupie pierdoły jak źle ułożone naczynia w szafce.
I to jest mi tak znane jak nic innego. Victor też taki był, tylko że wobec mamy. Czepiał się najmniejszej rzeczy, lub sam sobie coś wymyślał aby mieć dobry powód by ją zlać.
- Pewnego dnia zamknął mnie tam z miską wody i jakiegoś gówna do jedzenia, jak jebanego pasa w kojcu - rozpłakała się. - Powiesił się, prawdopodobnie tego samego dnia. Spędziłam ponad tydzień w zamknięciu. Znalazł mnie sąsiad - wychudzoną, śmierdzącą od spania na we własnym gównie.
W moich oczach stają łzy, w czasie kiedy mówi. Zgarniam dziewczynę ponownie do uścisku, ponieważ nie jestem w stanie słuchać tego więcej. Nie potrafię sobie wyobrazić czegoś tak okrutnego.
- Boże - szepczę, całując czubek jej głowy. Chcę aby poczuła się bezpiecznie. Wiem, że teraz nie przytulam szesnastoletniej Zee, uśmiechniętej, zdrowej i żartującej. Przytulam samotną dziewięciolatkę, kruchą, potrzebującą miłości oraz zapewnienia, że wszystko będzie dobrze; że już niedługo będzie silną kobietą. Jestem pełna podziwu dla niej.
- Dlatego to robię. Dwa dni temu byłam na jej grobie, pierwszy raz i to wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Wszystkie jego słowa. To przekonanie, że to przeze mnie umarła - opowiada dalej przyjaciółka płacząc sucho. - Ten ból pomaga mi się rozproszyć. Nienawidzę tego robić, ale muszę. Jeśli nie, ja... oszalałabym. Ja, Hope, ja za każdym razem kiedy zgaszam światło i zamykam oczy, boje się, że obudzę się w tej piwnicy. Do dzisiaj muszę brać leki nasenne.
- Ciii, już jest dobrze kochanie - głaszcze jej wilgotne włosy. - Jestem tutaj.
Lecz ona mówi dalej, nie potrafiąc przestać.
- Czasami czuje się jakbym już była martwa. To wszystko, to gdzie jestem jest takie nierealne, po tym co przeszłam wtedy. Czasami nawet nie chce żyć, bo wiem, że na to nie zasługuję. Powinnam nie żyć, Hope. Zabiłam ją i on zabił się przeze mnie.
- To nie prawda. Nie mów tak. To wszystko są kłamstwa. Zasługujesz na wszystko co najlepsze - już sama zaczęłam płakać. - Obiecuję, zasługujesz na wszystko Zee. Jesteś wspaniałym człowiekiem.
- Dziękuję, Hope - pociąga nosem. - Chyba nie bez powodu twoja mama dała ci tak na imię.
- Co masz na myśli? - pytam.
- Dajesz nadzieję wszystkim dookoła.
I kiedy zasnęła z głową na moim ramieniu, zrozumiałam, że dziewczyna, której oczy są żywsze od siedmiu miliardów ludzi na Ziemi razem wziętych, nic nie znaczą, ponieważ cała reszta tej dziewczyny jest martwa.
Zrozumiałam, że nie tylko ona jest taką dziewczyną.